„Telewizja 2.0: brakuje Steve’a Jobsa”, Forbes

Luty 2013 r.

Skrzynki telewizorów hybrydowych, smart-telewizorów umożliwiających podłączenie do nich Internetu są już w sklepach. Ale stoją niepodłączone. A sprzedawcy nie wiedzą, do czego mogą służyć, jak o nich opowiadać.

Zabrakło Steve Jobsa. Tego, który rozumie, że najważniejsze są potrzeby człowieka. Nie inżynierów zachwyconych, że potrafią wyposażyć pilot do telewizora w kilkadziesiąt przycisków, że stworzą skomplikowane maszyny, do których użycia niezbędne są kilkusetstronicowe instrukcji obsługi (instrukcje w produktach Jobsa sprowadzają się do jednej kartki: podłącz, naciśnij guzik „on” i – koniecznie – bądź szczęśliwy). 

Dziś nie jest problemem wyprodukowanie czegokolwiek. Chris Anderson wieści rewolucję 3D, gdy w każdym momencie możemy potrzebny nam przedmiot wydrukować na domowej drukarce 3D. Nie jest problemem wyprodukowanie w oparciu o te same, niezależnie od marki, podzespoły z Azji także taniej elektroniki: tabletu, smartfona, radia cyfrowego, telewizora konektowego. 

Jednak bez Steve Jobsa, bez jego sposobu myślenia, bez bezwzględnego uznanania prymatu potrzeb człowieka nad technologią, nie sposób pójść dalej. Bo oto mamy telewizory internetowe, podłączone poprzez Ethernet lub wi-fi i cóż z tego? 

„CatchUp TV polegać będzie na tym, że abonent subskrybujący konkretny pakiet będzie mieć dostęp do treści z niego poprzez stronę internetową. Firma posiada obecnie usługę wideo na żądanie o charakterze near video on demand, która jest świadczona poprzez satelitę” – tłumaczy prezes jednej z polskich spółek technologicznych najprościej jak to możliwe. A jednak wciąż w sposób zbyt trudny. 

CatchUp TV, VOD, SVOD wciąż nie mogą wyjść z wieku embrionalnego. Przypominają stare PC, stworzone dla programistów i przez programistów. W oczekiwaniu na prostotę Apple i produkt stworzony pod potrzeby zwykłego, masowego odbiorcy. 

Od roku używam przystawki Apple TV, ale bez zachwytu. Jest sprzęt, brakuje idei ostatecznej. Zabrakło Steve’a Jobsa.

Konsument nie wie do czego i jak mógłby telewizji konektowej użyć. Bo przecież podłączenie gier i używanie, wyjątkowo topornego przeglądania sieci (co potwierdzi każdy, kto próbował wpisać korzystając z pilota telewizyjnego adres strony internetowej) to przecież za mało. To właściwie nic.

A mógłby choćby telewizor konektowy uczyć się naszych zwyczajów, śledzić i analizować programy, które oglądamy; sprawdzać, kogo śledzimy na Twitterze i Facebooku, a więc jakimi tematami się interesujemy, co oglądają nasi  społecznościowi „przyjaciele”, co jest w tej chwili przez nich najczęściej oglądane i proponować te programy, które powinniśmy obejrzeć. 

To pierwsza, oczywista wydaje się droga dla mądrych, myślących dla nas – i za nas – telewizorów. Funkcja ta, nawet jeśli jest w urządzeniu, pozostaje nieuruchomiona. Bo za trudna. Bo stworzona przez inżynierów, bez analizy potrzeb użytkownika. Bo z czasem budząca coraz większe obawy przed tworzeniem zbyt dokładnych profili.

Telewizor konektowy mógłby stać się naszym domowym centrum usług sieci, usług dodanych. Wydruk na domowej drukarce przepisów dania oglądanego w telewizji śniadaniowej. Zamówienie albumu o Amazonii, jeśli oglądamy już kolejny dokument na ten temat. I kupony rabatowe do pobliskiej restauracji wegetariańskiej, stosownie do naszych przyzwyczajeń, przypominając o urodzinach naszej partnerki. I setki, tysiące innych zastosowań, pole popisu dla kreatywności marketingowców sieci. Gdyby tylko ludziom powiedziało się, jak mógłby być wykorzystywany.

I wreszcie mógłby stanowić centrum domowego ogniska – z podłączeniem Skype’a, z aplikacjami prezentującymi świat prac naszych dzieci, zdjęciami z wakacji, nagraniami ulubionych programów. Tak, można te funkcje dodawać, ale jest to wyjątkowo trudne, niezależnie od marki, niezależnie od marki. Tak jakby telewizory konektowe wyprodukowano bez końcowego pomysłu, jak mogłyby zostać użyte.

Zabrakło Steve Jobsa, zabrakło badań user experiences, zabrakło poważnego myślenia marketingowców. Zabrakło choćby analizy fenomenu społecznościowego, obserwacji sposobu, w jaki ludzie zaczęli używać telewizorów. I to tych zwykłych, bez podłączenia z internetem.

Używają ich bowiem łącznie ze smartfonami i tabletami. Bez czekania na specjalnie dedykowane programy, bez programowania internetowych telewizorów. Używają dodając swoje zdanie, wyrażając je w sieciach społecznościowych.  Social TV stało się ciałem przy okazji wielkich wydarzeń sportowych, debat politycznych czy choćby wyborów Miss.

Użytkownicy nowych mediów, co bardzo ważne, są grupą silniej angażującą się w relacje. Są doskonałymi ambasadorami marek. To oni narzucają opowieści, wskazują treści warte uwagi. To oni, a nie pasywni, bierni odbiorcy, powinni dziś skupiać uwagę marketingowców i reklamodawców. To oni nadrabiają dziś to, co powinno być przypisane telewizorom konektowym. To społeczność, SocialTV, a nie SmartTV, tworzy telewizję przyszłości. Wciąż w oczekiwaniu na instrukcje wydane sprzedawcom sklepów ze sprzętem elektronicznym: podłączcie do sieci i pokażcie ludziom, do czego mogą urządzeń użyć.

Nie dziwię się, że telewizory z dostępem do internetu nie są podłączane. Nawet jeśli technicznie doskonałe, to wciąż niebiorące w wystarczający sposób pod uwagę doświadczenia użytkownika. Barierą jest wciąż skomunikowanie maszyny z człowiekiem. Nie wychodzą więc z wieku embrionalnego You Tube uruchamiające własne kanały, Netflix, Amazon, Microsoft, Google Plus. Kolejne projekty, z których żaden jak dotąd nie zachwycił masowego odbiorcy prostotą i przydatnością. Wciąż w oczekiwaniu na następcę Steve Jobsa. 

Eryk Mistewicz