KONIEC AUTORÓW?

KONIEC AUTORÓW?

Zdematerializowana treść w sieci nie potrzebuje papieru ani innego materiału, nie ma objętości ani masy, nie ma zapachu ani innych fizycznych właściwości, nie można jej dotknąć ani gromadzić. Można się z nią zapoznać w formie wyświetlanych pikseli. Wyświetlanych i szybko znikających.

Zdematerializowana treść w sieci nie powstaje w żadnym określonym miejscu. Nie ma swego biurka, z lampą, stolikiem, biblioteczką obok, nie ma fotela i nie ma… autora.

Zdematerializowana treść w sieci jest pozbawiona podstawowych właściwości tekstu: nie ma miejsca powstania, nie ma swojego twórcy, ze wszystkimi konsekwencjami.

Tekst cyfrowy może być utworzony gdziekolwiek na świecie, także gdziekolwiek może zostać przeczytany. Adres elektroniczny dołączany do e-maila, dane pliku mogą sugerować, w jakim kraju dokument powstał, ale równie dobrze może to być elementem świadomego wprowadzenia odbiorców w błąd – zarówno co do miejsca powstania treści, jak i autorstwa. Dokładnie tak samo, jak powstają maile, nazwy plików, wpisy na Facebooku i Twitterze, przypisane do autorów, którzy nigdy z tymi tekstami nie mieli nic wspólnego. Kradzież tożsamości w sieci, szczególnie w przypadku osób publicznych, jest dziś przecież na porządku dziennym.

Tekst pozbawiony gwarancji autora, swoistej pieczęci konstytuującej koniec jego pracy, miejsca i czasu, w którym powstał, nie jest już tekstem, za który autor ponosi odpowiedzialność. Tekst taki przestaje być tekstem autorskim. Krąży w sieci bez jakichkolwiek ograniczeń. Dociera do nieograniczonej liczby osób, z których każda może go przekazać dalej w zmienionej formie, zmieniając dane dotyczące początkowego źródła, miejsca powstania, autorstwa, nie mówiąc o treści.

Początkowo powstający jako dzieło indywidualne, tekst w sieci zaczyna przybierać formę pracy zbiorowej. Modyfikowany w grupach dyskusyjnych, na stronach sieci – przez kogokolwiek, gdziekolwiek, bez pozostawiania śladów umożliwiających identyfikację kolejnych autorów poprawek, zmian, de facto współautorów tekstu.

Proces tworzenia tekstu w sieci nigdy się nie kończy. Nigdy treść w sieci nie jest treścią ostateczną. Nigdy nie jest treścią zamkniętą, „skierowaną do druku”. W każdej chwili edytowalna, przez każdego, w każdym zakątku świata, jest twórczością bez właściwości i bez zakończenia, w ciągłym procesie tworzenia, już bez jakiegokolwiek wpływu autora pierwotnego materiału na jego kształt.

Tekst pozbawiony pieczęci autora odbiera mu wpływ na treść, pozbawia ideę kontekstu, zmienia wektory myśli, czasami radykalnie wypacza wymowę. Tekst bez autora, bez tożsamości, wciąż niedokończony, wciąż otwarty do edycji przez każdego, kto ma na to ochotę, bez odpowiedzialności, bez wydawcy, bez korekty i bez podającego do druku. W konwencji globalnego self-publishingu, produkcji treści zwanej „contentem” bez nikogo, komu tak właściwie zależałoby na jakości słowa, kto wskazałby błędy, uchybienia; bez bibliotekarzy tworzących fiszki i rekomendujących czytelnikom; bez krytyków i bez księgarzy – niemych, niedocenianych strażników jakości odwiecznej pracy twórcy.

Tekst wywleczony do poniewierania przez wszystkich, z łatwością narażony na barbarię zniszczenia myśli.

Na świadome wypaczenie idei.

Na falsyfikację słów.

Na utratę ich mocy.

* * *

Artur Schopenhauer mówił o trzech rodzajach twórców: tych, którzy myślą przed napisaniem, tych myślących w trakcie aktu tworzenia i tych, którzy myślą po napisaniu słów, po przeniesieniu ich na papier.

Możliwość anulowania napisanych słów, powrotu, skreślenia wciąż – do niedawna jeszcze – była ograniczona. Dziś przenoszenie całych fragmentów książki, akapitów, zmiany wymowy zdań, dokonuje się w sposób quasiautomatyczny.

A przecież nie wszyscy autorzy myślą w trakcie pisania słów, w wielu ten proces dojrzewa długo a tekst spływa bez korekty, bez poprawki, na papier.

Właśnie: na papier?

* * *

Papierowa książka ma określoną masę. Można ją poczuć bez wysiłku przekładając strony. Trzymając w ręku wiemy, mniej więcej, w którym miejscu jej akcji, akcji zaplanowanej przez autora jesteśmy. Nie: jaki procent książki przeczytaliśmy, bądź jaki procent książki pozostał nam do przeczytania. Nie: z jaką szybkością książkę czytamy, z jaką prędkością pochłaniamy kolejne zdania, kolejne wyrazy. Czytanie to przecież nie wyścig kolarski. Czytając szybciej, nie pojmiemy więcej. Dlaczego to takie trudne do pojęcia?

Książka papierowa to dedykacje, rysunki, zapiski na marginesach. To wetknięte w nią karty pocztowe, uschnięte kwiaty, bilety komunikacji miejskiej, to – nagle – włos ukochanej.

Książki papierowe kładziemy, kolekcjonujemy, pożyczamy sobie, układamy na etażerkach. Aspekt fizyczny książki – to, że możemy ją dotknąć, trzymać w ręku, że jest wydrukowana, skończona, zamknięta, zawierając w sobie wartościowy tekst – jest przecież aspektem fundamentalnym. Zapomnieliśmy?

Czytnik elektroniczny sprawia, że fizyczność książki nie ma żadnego znaczenia. Słowa są w chmurach, wyglądają dziś tak, jutro mogą wyglądać zupełnie inaczej. Dzieła mogą być ulepszane, poprawiane, dopisywane, zmieniane. Książka nie tylko przestaje mieć zapachu papieru i farby drukarskiej, ale nagle wykastrowana jest też z dotyku, śladów po poprzednich czytelnikach, podkreśleń, zagnieceń, czasami łzie. Nie sposób przekazywać sobie książek zgromadzonych na elektronicznych czytnikach, nie sposób ich przekazywać z pietyzmem, z miłością ukochanym osobom.

Przekazywanie kodów, kodów dostępu do książek, do zasobów zgromadzonych gdzieś na serwerach?

Żart.

Ułatwienie obcowania ze słowem, przenoszenia tysięcy woluminów z miejsca na miejsce, dostęp do najnowszej literatury bez konieczności jechania do Paryża, Nowego Jorku, Kolonii, Rzymu, bez zamawiania książek DHL-em. Przyspieszenie obiegu kultury.

Przyspieszenie? Na pewno?

Ale przecież wspólne czytanie książek, równoległe, na tysiącach, ba, milionach czytników w jednym czasie; czytanie z wspólnym jednoczesnym podkreślaniem fragmentów; adnotacje zbiorowe na serwisach społecznościowych, w wymiarze wręcz globalnym…

Przyszłość? Tempo? Udostępnienie? Likwidowanie barier…

A może niszczenie, potworne i bezlitosne niszczenie pracy twórców?

Może odzieranie słów z tajemnicy?

Eryk Mistewicz

Raffaele Simone, Presi nella rette. La mente ai tempi del web, Garzani Libri s.p.a, Milan, 2012