Tygodnik Do Rzeczy
7/2013
Wprowadzę nowe pojęcie: socjonauty. Tak nazywać będę tych, którzy nie potrafią już oglądać programu telewizyjnego, aby nie wyrazić o nim swego zdania na smartfonie, tablecie; którzy ciekawą informacją muszą natychmiast podzielić się z innymi, z „sieciowymi przyjaciółmi”; którzy wspólnie socjalizują się w sieci i którzy – klikając – socjalizują sieć.
Socjonauci – używający kanałów społecznościowych równolegle z oglądaniem programu czy czytaniem prasy – są nadzieją stacji telewizyjnych i redakcji prasowych. Nadzieją na to, że zauważą, skomentują, będą się spierać o program czy tekst (a nawet tylko o okładkę), a przez to przyciągną innych.
Socjonauci to najlepsze pudło rezonansowe tradycyjnych mediów. Ich aktywizowanie stało się nauką. Koledzy pracujący dla francuskich koncernów telewizyjnych konstruują kanały zwrotne, tworzą aplikacje dla teleturniejów, dużych imprez muzycznych czy sportowych licząc na osiągnięcie maksymalnie wysokiego wkaźnika PTAT (People Talking About It – Ludzie O Tym Mówią). Prasa we Francji nie pozostaje w tyle, publikując na swoich łamach najciekawsze wpisy Twittera z ostatniego dnia czy tygodnia.
Inwestowanie w socjonautów jest inwestycją w ich rekomendacje. A rekomendacja stanowi jedną z ważniejszych walut świata nowych mediów.
Ważne liczby: socjonauci generują każdego dnia 2,7 miliarda (!) rekomendacyjnych „polubień” na Facebooku, 5 miliardów „+1” na Google Plus, 200 mln wpisów na Twitterze.
Socjonautę multiplikującego i wzmacniającego relacje w sieci przyrównuję dziś do hubu, w którym zbiegają się informacyjne nitki; w którym selekcjonowane i wzmacniane są wiadomości i opinie.
Bez socjonautów umierają tradycyjne media. Socjonauci napotykający np. barierę w postaci systemu Piano, barierę uniemożliwiającą spopularyzowanie tekstu, omijają takie miejsca sieci.
Bez socjonautów nie poradzą sobie już politycy. To oni w dziesiątej, piętnastej minucie osądzą, kto wygrywa debatę wyborczą. Zanim po jej zakończeniu mądre głowy rozsiądą się w studiach TV, socjonauci już dawno wskażą zwycięzcę. Praca z nimi jest kolejnym piętrem politycznego marketingu; przedsmak miałem w wyborach we Francji.
Bez socjonautów coraz trudniej sprzedawać. To oni wskazują, który produkt godny jest swojej ceny, a który niewart nawet machnięcia ręką. Razem oglądają wyścigi samochodowe, mecze, spektakle. Coraz częściej wspólnie robią zakupy. Razem głosują w wyborach. Gromadzą wokół siebie fanów, wyznawców, są liderami opinii sieci.
Wpływanie na ich rekomendacje jest dziś dla mnie jednym z najciekawszych kierunków współczesnego marketingu.
Eryk Mistewicz
Tekst ukazał się w wyd. 7/2013 tygodnika „Do Rzeczy”