19/2013
Znalazłem perwersyjną przyjemność w pisaniu listów do X. Wcześniej byliśmy jak nakręceni; niekończące się dyskusje na temat wszystkiego. Wszystkimi dostępnymi środkami: przez SMS, Twitter, Google Plus, Instagram, Linkedin, Skype. Dyskutować, kreować, rozpakowywać wzajemne pomysły.
Dwa miesiące przerwy i po ważnej dla przyjaciela operacji pierwszy niespieszny mail. Trzy, cztery akapity. Jak na szybkie błyski – wiadomości ograniczone jak na Twitterze do 140 znaków – to naprawdę dużo.
Odpowiedź nie była zdawkowa. Nie warto tracić czasu na chwilowość relacji, jeśli można przemyśleć, lepiej wyrazić świat, o którym chce się opowiedzieć przyjacielowi. Tym razem list o życiu, projektach, decyzjach, które chciałby ze mną skonsultować.
Nie muszę natychmiast odpowiadać. Nie tego oczekuje X. Ważne dlań jest rzetelne przemyślenie jego problemów. Twitter to telegram, e-mail jest wciąż listem. Bez pośpiechu siadam do pisania odpowiedzi. Wiem, że kilka dni mi to zajmie. Ale to przecież nic…
* * *
Papier wraz z jego zapachem, fakturą i kruchością przez lata uwieczniał nasze rozmowy. W przeciwieństwie do ciągów kodu binarnego na ekranie, w przeciwieństwie do chłodu szklanych powierzchni, na których piszemy dziś pospieszne wiadomości, pozwalał na zatrzymanie się, luksus emocji w relacjach. Relacjach, które dziś same w sobie są luksusem. Które nie znoszą naprędce splatanej, cyfrowej próżni, pozornie napełnionej sensem.
* * *
A może jest już taka strona w sieci? Pośród milionów aplikacji służących do niczego, może ktoś miał taką fanaberię? Duży wybór czcionek, piękna kaligrafia, z większym niż w arkuszu Worda wyborem inicjałów, ozdobników. Po ukończeniu pisania aplikacja sama, dzięki geolokalizacji, już wie, gdzie my jesteśmy, a także do kogo list napisaliśmy i gdzie przebywa ta osoba. To potrafią już dziś systemy śledzące naszą aktywność na Facebooku i w świecie Google.
A my wybieramy: list zwykły, polecony – według standardów dostarczenia z lat 70., 90. lub współczesnych. Możemy wysłać nasz list gołębiem, dyliżansem, aeroplanem. Możemy przenieść się w dowolną epokę, do pierwszych pocztylionów. Determinując w ten sposób czas dostawy listu. Obliczy go system i dostarczy do odbiorcy. Pocztylionem, list do Irlandii, dojdzie za pięć tygodni, o 11 rano, gdy zwykle roznoszona jest tam poczta.
Od momentu wysłania nie możemy niczego zmienić. To nie Outlook z określoną datą wysłania, którą możemy modyfikować. List został „wrzucony do skrzynki pocztowej” i „wędruje do adresata”, zgodnie z planem, takim a nie innym środkiem transportu.
Zapewne – nie wiem – jest już taka usługa. Czasami warto byłoby z niej skorzystać.
Eryk Mistewicz