12/2013
Bez wpisów z Twittera nie zrozumiemy za 20 lat dzisiejszych czasów, tak jak bez książek filozofów z XIX wieku trudniej byłoby nam zrozumieć tamtą epokę.
Dlatego na pytanie: czy archiwizować, jak zaczęła czynić to British Library ze stronami internetowymi, e-bookami, wpisami na Twitterze, aby zachować „narodową pamięć elektroniczną”, twierdzę: tak, archiwizować. Także w Polsce.
Może się bowiem za 20 czy 30 lat okazać, że tracąc ulotne wpisy w sieci stracimy zdolność zrozumienia myśli, dróg powstawania idei. Tak jak bez książek, manifestów, gazet trudno byłoby nam zrozumieć wiek XVIII czy XIX.
Czy jednak możliwe jest spisanie naszej wspólnej cyfrowej historii?
Nowe media to pulsujący nurt. Nie sposób już go wstrzymać, trudno jest nim zarządzać, bardzo łatwo jest zaś utonąć. Co dwa dni ludzkość produkuje tyle informacji, jaką produkowała między 20 tys. lat p.n.e. a 2003 r., a więc przed eksplozją Internetu. Już nie tylko przeczytanie wszystkiego nie jest możliwe, ale nawet selekcja, usystematyzowanie. Do składowania 1,8 zettabajtów danych z każdego roku (przyrastających wręcz wykładniczo), potrzebowalibyśmy 57,5 mld iPadów 32 GB – wyliczamy w kwartalniku „Nowe Media”.
Nie informacja zaczyna moim zdaniem mieć dziś wartość, ale jej selekcja, nadanie hierarchii, ustawienie w ciągi przyczynowo-skutkowe, w linie narracyjne. Ma wartość zamiana informacji w wiedzę. Im więcej informacji, tym cenniejsza jest praca tych, którzy tej wiedzy są w stanie nam dostarczać.
To, czego uczymy się na studiach, ma termin przydatności do użycia ledwie kilkunastu miesięcy. To, czym emocjonują nas dziś gazety, traci sens jutro. Ważny staje się raczej nurt, kierunek, niż poszczególne elementy rwącego potoku danych.
Zauważmy: nie ma już jednego zasobu informacji dla wszystkich. Nie ma już mitycznej „19.30” wytyczającej obszar wspólnych dyskusji. Jedno z mediów poświęca bardzo dużo miejsca „słynnej sprawie zakonnika”. Nie pada imię, nazwisko, żadne dodatkowe informacje. Jedynie kolumna ocen tego, „co zrobił”. Ale co właściwie zrobił?
Zaczynamy przypominać podróżnych, którzy po długiej wycieczce parostatkiem w XIX wieku wysiadają na ląd, sięgają po gazety i niczego nie rozumieją. Nurt otwieranych stron, Twittera, kanałów RSS, zależy przecież od naszego indywidualnego doboru. Gdy nie sposób ustalić jednej wersji, gdy brak wspólnego backgroundu, jak mamy o czymś dyskutować?
Brytyjska biblioteka narodowa poddaje się. Będzie archiwizowała wszystko, cały brytyjski Internet. Z nadzieją, że kiedyś, być może, uda się naszym potomnym stworzyć technologię wskazującą to, co rzeczywiście jest – a w naszych czasach było – najważniejsze.
Eryk Mistewicz