„Piskorski to problem PiS, a nie Platformy”, Dziennik

17 lipca 2009 r.

 

Wejście do gry Piskorskiego nie stanowi zagrożenia dla siedmioletnich rządów Platformy – ocenia Eryk Mistewicz, konsultant polityczny. W jego ocenie programowe przetasowanie odbywa się obok PO. Na scenę wróci więc lewica, wypychając PiS z głównego boiska polskiej polityki. 

Niespełna przed rokiem przedstawiłem w „Dzienniku” koncepcję, wedle której Platforma Obywatelska ma szansę sprawować swe rządy przez 7 lat („Dziennik”, 26 września 2008 r.). Nie będą jej straszne ani kryzys, ani niepokoje społeczne, ani ruchy odśrodkowe w PO, ani nawet problemy z Euro 2012 czy budową autostrad. Jak żadna inna partia w Polsce Platforma postawiła na perfekcję w komunikacji społecznej, profesjonalne opowieści marketingu narracyjnego, swoiste „feng shui” równoważące „real polityki” i „image”. Już przed rokiem można było postawić tezę, że PO żywi się także słabością konkurentów. 60 proc. poparcia społecznego, a przede wszystkim utrzymywana niezmiennie proporcja 2:1 w stosunku do najbliższego oponenta (w niektórych sondażach ta proporcja silniej jeszcze faworyzuje PO) są wciąż tego najlepszym dowodem. 

Nie zmieniam zdania. Wejście do gry Pawła Piskorskiego – jedyne w ostatnim czasie ożywcze wydarzenie w polskiej polityce – nie stanowi zagrożenia dla siedmioletnich rządów Platformy. Programowane przez Piskorskiego przetasowanie sceny politycznej odbywa się bowiem niejako obok PO i nie zagraża jej rządom. Na scenę wróci lewica – wypychając PiS z głównego boiska polskiej polityki. „Zwarcie medialne” (czyli rozgrywanie telewizyjnych meczów i pohukiwania aktorów sceny określające parametry polskiej polityki dla wyborcy) pomiędzy PO a PiS zostanie jedynie zamienione na równie emocjonująco poprowadzone zwarcie PO z Centrolewicą. 

Z punktu widzenia marketingu politycznego Paweł Piskorski przygotował majstersztyk. Po pierwsze, zgromadził środki finansowe. Uprawianie polityki bez nich, przy „billboardowym wyścigu zbrojeń” akceptowanym wciąż zarówno przez PO, jak i PiS jest niemożliwe. Piskorski przejął we władanie, jak twierdzi, majątek rzędu 70 mln zł. Jednak według części analiz wartość nieruchomości Stronnictwa Demokratycznego w cenach rynkowych na koniec 2008 r. przekraczała 350 mln zł. Kryzys na rynku nieruchomości w oczywisty sposób redukuje oczekiwane wpływy ze sprzedaży kamienic należących do SD, jednak faktem jest, że partia zarządzana przez Piskorskiego jest dziś najbogatszym ugrupowaniem politycznym w Polsce, operując majątkiem wielokrotnie wyższym od konkurencji. PiS i PO na „uprawianie polityki”, czyli głównie na kampanie reklamowe, dysponują po ok. 40 mln zł rocznie każda – 10 razy mniej niż Stronnictwo Demokratyczne, zaś np. PSL ledwie 4 mln zł – 100 razy mniej od SD. 

Po drugie, kierując się politycznym marketingiem, Paweł Piskorski postanowił „iść za ludźmi”. To rada jednego ze znakomitych francuskich konsultantów politycznych, który przekonuje: „Nie szukajcie ludzi w centrum, ta zasada już nie obowiązuje; szukajcie ich tam, gdzie są”. Tak wygrał Nicolas Sarkozy, sięgając w swej kampanii po bohaterów lewicy i skrajnej prawicy, łącząc ideologię liberałów z pomysłami socjalistów i wsłuchując się w głosy chrześcijańskiej demokracji, tworząc melanż wszystkiego i wszystkich. Tak będzie wyglądała polityka, o czym przekonuje Emmanuel Todd w niedawno wydanej „Apres la democratie” (Ed. Gallimard). Bój ideowy toczony między dwiema partiami (najczęściej lewicową i prawicową) w kampaniach XXI w. przeobrazi się w śmiertelne zwarcie między partiami także dwiema, ale już inaczej definiowanymi: partią sprawującą władzę i drugą – tej władzy pożądającą. Stopień determinacji określać będzie szanse zwycięstwa. Ważne stanie się, aby wybić proporzec, zwyciężyć na punkty i – niczym na arenie sportowej – powalić przeciwnika na deski. A to, czy dokona się tego, zachodząc polityczną konkurencję z prawej flanki, z lewej czy atakując w najsilniejszym punkcie, nie ma już wielkiego znaczenia. Zrozumiał to Piskorski. 

Po trzecie, także i tu sięgając po teorię i praktykę marketingu politycznego, Paweł Piskorski postanowił wykorzystać martwy medialny sezon. Gdyby nie jego projekt, w mediach królowałyby niepodzielnie Nelli Rokita i Anna Cugier-Kotka. Zaproponował własne potwory z Loch Ness, jak zaczęto określać już proponowaną przez niego odmianę „ogórkowej polityki”. Kogo tam nie ma! I kogo jeszcze nie ujrzymy! Najprostsza, i jak sądzę bliska prawdy, odpowiedź brzmi: będą, wcześniej czy później, wszyscy. Wszyscy, którzy albo nie są akceptowani przez Donalda Tuska i na nic ich adoracje, umizgi i uśmiechy w kierunku szefa rządu, albo od lat szukają pomysłu na powrót do poważnej politycznej gry, uczestnicząc w nieskończonej liczbie projektów rozgrywanych na lewo od ugrupowania Donalda Tuska. 

Jeszcze niedawno wydawać by się mogło, że na lewo od Platformy Obywatelskiej nie ma już nic, z wyjątkiem całkiem pokaźnego elektoratu. Główny spór polskiej polityki sfokusowano bowiem na teatralnym nieco, acz bardzo malowniczym zwarciu PO – PiS. Sprawiono, aby nieudolność partii braci Kaczyńskich w zakresie komunikacji politycznej stanowiła lewar dla partii Tuska i Schetyny. Trenowany przez Marka Kochana Marek Suski zaprezentował ledwie przed kilkoma dniami w Radiu Zet niepodważalne dowody w tej sprawie – dla PO trudno wyobrazić sobie bardziej wymarzonego sparingpartnera. Wobec tak zabudowanej sceny politycznej dla lewicy zabrakło miejsca. I nie było to winą jedynie nieudolności jej liderów. Znów kłania się teoria marketingu, tym razem ze świata komercji, i przypomina błyskotliwa koncepcja Roberto Goizuety, byłego szefa Coca-Coli, który dla budowania pozycji swej korporacji zaprogramował zwarcie z jednym wybranym wrogiem: Pepsi. Zwarcie, które na przełomie lat 80. i 90. zmusiło ekipę Coca-Coli do mobilizacji wszystkich sił witalnych, odświeżyło przyblakłą nieco markę, a w rezultacie walki doprowadziło do gigantycznego wzrostu pozycji koncernu w całym świecie, przy okazji tej rywalizacji, budując też pozycję Pepsi. Coca-Cola z Pepsi podzieliły świat, o lata świetlne wyprzedzając następnych w tym wyścigu. Dla innych nie było już miejsca. 

Dlaczego jednak PO miałaby podzielić „cały świat” do spółki z PiS, a nie z inną siłą, dziś organizowaną przez Piskorskiego? 

Piskorski, analizując scenę polityczną pod kątem miejsca do jak najskuteczniejszego zaatakowania PO, zwrócił uwagę na rozbitą i poharataną lewicę. Dziś jest w trakcie obwołania się nowym mesjaszem lewicy. Do gigantycznych jak na polską politykę pieniędzy, niezłych struktur terenowych SD (współpracujących głównie z lokalnymi grupami lewicowej inteligencji) i grupki politycznych celebrytów (wśród nich Olechowski, Kwaśniewski, Rosati, Oleksy i kolejna dziesiątka głośnych, sprawdzonych nazwisk) dokłada Paweł Piskorski nadzieję dla środowisk, które właśnie tej nadziei w ostatnich latach wypatrywały. Dla tych, którzy wierzyli już w silne lewicowe projekty o nazwie Lewica Razem, w Lewicę i Demokratów, Porozumienie dla Przyszłości, Socjaldemokrację Polską, Polską Lewicę, w ideologa-ratownika Sławomira Sierakowskiego, w reformatorskie zabiegi Grzegorza Napieralskiego i Wojciecha Olejniczaka, które zmierzają tam, gdzie wszystkie wcześniejsze. 

Paweł Piskorski jak dotąd omija błędy, które towarzyszyły inicjatywom politycznym w stylu Konwentu Świętej Katarzyny, Akcji Wyborczej Solidarność czy organizacji Komitetu Wyborczego Lewica i Demokraci. Dysponując najpotężniejszymi środkami finansowymi w polskiej polityce i nadzieją dla wszystkich ugrupowań polskiej lewicy, przekazuje im jasną ofertę: wyeliminowanie PiS z głównej planszy politycznej walki i wejście w to miejsce do gry. Na stole kładzie do podziału, ale wyłącznie na swoich zasadach, jako główny rozgrywający tego politycznego projektu, nadzieję na kilkadziesiąt wygrywających miejsc w wyborach samorządowych, kilkadziesiąt kolejnych w wyborach parlamentarnych i dżokera – kartę, której można użyć w drugiej turze wyborów prezydenckich 2010. Kto będzie dżokerem Piskorskiego – Szmajdziński, Olechowski, Kwaśniewska, Piekarska, a może ktoś jeszcze inny – nie ma w tej chwili większego znaczenia. 

W ostatni weekend z zagrożenia zdało sobie wreszcie sprawę PiS. Aleksander Szczygło nazwał Andrzeja Olechowskiego produktem politycznego recyklingu. 

Projekt Pawła Piskorskiego nie mógł się nie rozpędzić, i to nie tylko za sprawą wakacyjnej posuchy, lecz także z uwagi na „antykorupcyjną obsesję” Donalda Tuska utrudniającą funkcjonowanie elitom biznesu. Szybka rozprawa z senatorem Misiakiem, utrzymywanie przez premiera parasola ochronnego nad szefami CBA, UOKiK, UKE, brak przychylności dla biznesu w kwestii renegocjacji umów autostradowych, telewizji cyfrowej, dużej umowy w MON, polityki energetycznej czy w sprawie banku pozostającego w gestii resortu skarbu każą zadać pytanie, po co wspierać tak niewdzięczny gabinet. Plus oczywiście oczekiwanie elit na ożywienie polskiej polityki, którego uosobieniem niedawno miał być prezydent Wrocławia. O ile jednak Rafał Dutkiewicz stawiał głównie na ideologię, o tyle Paweł Piskorski stawia na marketing, co zwiększa już na starcie jego szanse kilkakrotnie. 

Trudno dziś przesądzić, jaka przyszłość czeka ten projekt. Dopiero późną jesienią, a być może na wiosnę 2010 r. dowiemy się, czy Paweł Piskorski zainicjował jedynie nowy gatunek – „ogórkową politykę” uprawianą latem – czy też uda mu się doprowadzić do poważniejszej rekonfiguracji sceny. Wtedy też okaże się, czy sparingpartnerem Platformy na kolejne lata pozostanie partia braci Kaczyńskich, czy też miejsce to zajmie centrolewicowa, liberalna światopoglądowa, modernizacyjna, otwarta i nowoczesna partia według pomysłu i w reżyserii Pawła Piskorskiego.

Eryk Mistewicz