Forbes
20 stycznia 2015 r.
Nastały czasy, w których tekstów jest tyle, że przeciętny człowiek nie jest już w stanie przeczytać wszystkiego. Nie zdziwiłbym się, gdyby nadawcy wiadomości musieli zacząć płacić odbiorcom, aby ci łaskawie poświęcili im swój czas – pisze Eryk Mistewicz
„Pisanie non-profit nie interesuje mnie” – odpisał młody człowiek na propozycję, że jego tekst, potencjalnie ciekawy, mógłbym zarekomendować w tygodniku opinii publikującym najciekawsze opinie „topowych” (nie lubię tego określenia, ale określa ono zgrabnie wpływ, jaki ci ludzie mają na rzeczywistość) polityków, naukowców, prawników, menedżerów. Liderów polskiej sceny publicznej.
Młody człowiek nie spytał, o jaki projekt chodzi, od razu zakładając, że jeśli w tym medium nie zapłacą mu za jego tekst, jego udział w nim nie ma sensu.
To błąd. I niezrozumienie czasów, które nadchodzą. Czasów, w których tekstów i nagrań wideo, portali i plików audio do pobrania jest tyle, że przeciętny człowiek nie jest już w stanie przeczytać wszystkiego, nawet z obszarów, które uznaje za priorytetowe. W których trzeba jeszcze silniej niż dotychczas przedzierać się, aby nasza teza, nasza opinia, nasza analiza została zauważona.
Liczba autorów przyrasta wprost proporcjonalnie. Byli dziennikarze, blogerzy, wolni strzelcy, ale i politycy potrafiący składnie przedstawić swoje zdanie, artyści piszący o tym, co tworzą, po to, aby gromadzić wokół siebie społeczność i de facto nabywców ich dzieł, gdy już powstaną, a nawet sportowcy, chwytający za pióro, aby wyrazić, co im w duszy gra, dopieszczający w ten sposób fanów i windujący swą wartość w oczach reklamodawców.
Nie zdziwiłbym się, jeśli z wolna z modelu „płać, aby przeczytać”, czyli płatności czytelnika na rzecz autora i redakcji, zaczniemy przechodzić do modelu: „zapłać, aby być przeczytanym”, a więc modelu, w którym to redakcja czy też autor, nadawca wiadomości lub opinii, twórca „contentu” wideo lub audio, płacić będzie odbiorcy, aby ten łaskawie poświęcił mu to, co ma najcenniejszego, a więc swój czas. A jeśli przy tej okazji zechciałby przekazać/rekomendować treść, z którą się zapoznał swoim (często wielotysięcznym) „followersom” czy innym nomadycznym przyjaciołom, ludziom śledzącym go w sieciach społecznościowych, radości nadawcy informacji nie byłoby końca.
Może więc czeka nas model, który już dziś proponuje Facebook. To nieprawda bowiem, że wszystko, co zamieścimy w tym serwisie, trafi do naszych przyjaciół posiadających tam konto. Coraz bardziej skomplikowane systemy wewnętrzne Facebooka wymuszają płatność także i tu: a więc nasi przyjaciele dowiedzą się, co mówimy, tylko wtedy, gdy za to zapłacimy. Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt dolarów lub ich równowartość w złotówkach.
Dziś młody człowiek nie dziękuje mi, że mógłbym zarekomendować go do portalu gromadzącego ekspertów. Mówi: nie płacą – nie będzie tam pisał. Jutro być może zrozumie, że kilkadziesiąt złotych „wierszówki”, którą mógłby zyskać, a nawet i dwieście pięćdziesiąt złotych jest niczym wobec miejsca publikacji, wejścia w środowisko autorów, naukowców, polityków, liderów opinii, w świat debaty i dyskusji.
Nie wykluczam, że tak będzie już jutro. A pojutrze młody człowiek będzie prosił, żebym łaskawie jeszcze raz go zarekomendował, bo właśnie wydaje książkę i wydawca mu mówi, że wpierw powinien zbudować rozpoznawalność, a nikt go nie zna, nikt go nie śledzi, nikt go nie będzie polecał innym, a więc nikt nie sięgnie po jego książkę.
Model ekonomiczny mediów, który był, dogorywa. Modele ekonomiczne przyszłości się tworzą. I naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy, żeby nie popełnić dziś błędu. Nikt bowiem w tej chwili nie wie, która z dróg monetyzacji pracy twórczej w sieci okaże się w przyszłości najwłaściwsza, która stanie się standardem świata nowych mediów.
Eryk Mistewicz