„Witajcie w postpolityce”, Fronda

nr 49

 

Poseł na Sejm RP biegający ze sztucznym penisem i ku uciesze gawiedzi rozgrywający „rasowych polityków”, tych z XIX wieku, zupełnie nie potrafiących poradzić sobie z jego atakami; premier sięgający po siekierę, aby odcinać przyrodzenie zboczeńców, chyba już wiedzą, co w świecie postpolityki będzie ważne: emocje w miejsce programów, wizerunek przykrywający idee. A przede wszystkim to, co najważniejsze: dobre narracje. 

Bo postpolityką rządzą dobre opowieści. Nie idee, program, wielkie projekty, ambitne cele. Przestały być ważne partie, ba, nawet parlamenty. A wielkie media nie mają już mocy narzucania swych interpretacji wydarzeń. 

Poseł, minister, premier, prezydent czy marszałek, to jeszcze niedawno były najważniejsze w kraju figury. Poruszające się w autach na sygnałach. Głoszące orędzia zmieniające życie wszystkich. Zakres ich władzy budził strach. Mogli wypowiadać wojny, zmieniać kurs złotówki, ratować lub niszczyć stocznię albo życie pojedynczego piekarza wspierającego nie dość rozważnie dom dziecka, dookreślić czym jest małżeństwo. Do polityki często garnęli się ludzie, którzy korzystając z jej mechanizmów chcieli realizować idee: zmieniać kraj, reformować gospodarkę, życie społeczne, proponować ważne strategie. Dziś w rozmowach coraz częściej przyznają: nic tu po nich. 

To, że nie od polityków zależy dziś rzeczywistość, dociera do nich coraz silniej. Minister obrony może co najwyżej zrobić sobie zdjęcie z żołnierzami polskimi w Czadzie a wracając do kraju szukać odpowiedzi: „a po co my tam”. Minister infrastruktury może budować autostrady, ale pod warunkiem, że zostaną one wpisane w siatkę połączeń transeuropejskich – z zachodu na wschód. Autostrady w innych kierunkach Bruksela uznaje za nieuzasadnione. Większość decyzji gospodarczych, społecznych czy obronnych – a więc to, co było jeszcze niedawno „jestestwem” polityki – zostało scedowane na organizmy multinarodowe: NATO, Komisję Europejską, Unię Europejską. 

Przy okazji okazało się, że problemy nierozwiązywalne przez dziesięciolecia, jak choćby rozpasanie monopolisty telefonicznego drenującego do maksimum kieszenie rodaków cenami połączeń i SMSów i jeśli już inwestującym w cokolwiek, to w skuteczny parlamentarny lobbying, znikają niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Komisja Europejska każe obniżyć ceny połączeń telefonicznych, SMSów i roamingu, Polacy będą płacić więc mniej za rozmowy. Cud! 

Tak, można to jeszcze sprzedawać jako cud, ale wpływu na zaistnienie kolejnych cudów polscy politycy – niezależnie z PO, PSL, PIS, SLD czy „następnej partii” – będą mieć coraz mniej. Mogą co najwyżej mniej lub bardziej sprawnie zarządzać. 

W postpolityce koniec z wielkimi manewrami, ideowymi sporami, rywalizacją wielkich pomysłów i ambitnych, porywających projektów. Nie będzie kolejnego Portu w Gdyni, Centralnego Okręgu Przemysłowego, czy Kopca Niepodległości. Nikt nie jest na tyle szalony, aby wystąpić z ideą utworzenia megametropolii Wrocław-Kraków-Katowice czy wybudowania centrum biotechnologicznego, polskiej Krzemowej Doliny. Żaden polityk nie wychodzi na mównicę z takim projektem, bo po pierwsze nie będzie usłyszany, po drugie – zrozumiany, po trzecie wreszcie z parlamentu dawno już zniknęły najważniejsze dyskusje. Na początek przeniosły się do stacji transmitujących „całą prawdę całą dobę”, a następnie zniknęły w ogóle. Sejm – jeśli porównamy I i VI kadencję – zamilknął, nie ma tam dyskusji, debaty. Parlament przestał sprawdzać się nawet jako ostoja politycznej poprawności. Nie tylko w Polsce, nawet na Wyspach Brytyjskich. 

Ofiarą postpolityki stały się też partie. Ponad 50 proc. Polaków nie utożsamia się z żadną. Podobne wyniki nadchodzą z innych krajów. Ostatnia funkcja partii to kadrowa rezerwa, armia postulantów do ministerialnych funkcji. Ale i ta funkcja się kończy. Komórka sekretarza generalnego-wicepremiera z pamięcią 250 numerów telefonów w zupełności wystarczy. Cóż to zresztą za partie, w porównaniu z gigantami jeszcze niedawno liczącymi po kilkaset tysięcy członków, które „rozprowadzały” europejską politykę. Nawet kandydaci w wyborach prezydenckich starają się być coraz dalej od „partyjnego betonu”. Bardzo źle wygląda on bowiem na zdjęciach. Profesor Serge Guerin twierdzi wręcz: „Partie nie niosą już wielkich zmian”. Co gorsza, najczęściej też łapią wirusy najgorszych praktyk styku polityki i biznesu, generują złe społeczne praktyki. 

Gubią się w postpolityce partie, gubią się mądre głowy. Co jest dziś lewicą a co prawicą? Co partią liberalną a co konserwatywną? Partia lewicowa na swoich sztandarach umieszcza Ojczyznę a nawet Boga, chowa czerwone flagi w to miejsce wywieszając narodowe, zaś prawica mówi o wartości pracy i społecznej wrażliwości. Pochowały się partie radykalne. A jeśli tak, jeśli wszystkie partie głoszą z grubsza to samo, mają podobny program i tożsame idee, to co właściwie w polityce jest ważne? Różnice są takie jak między Coca-Colą a Pepsi? A więc wizerunek, ułuda, miraż? I jeśli już, to konieczność wykończenia jednej firmy przez drugą? 

Nie odpowiedzą na to pytanie media, w postpolityce bowiem te tradycyjne już schodzą z placu boju. Niegdyś jeden artykuł we wiodącej „papierowej” gazecie mógł zmienić losy kraju. Niczym „J’accuse” Emila Zoli czy „Wasz prezydent, nasz premier” Adama Michnika. Dziś coraz więcej wysiłku trzeba włożyć w wykreowanie politycznej „linii przekazu dnia” czyli tego, o czym się mówi a co się przemilcza. A źródłem tak „przekazu dnia” jak i wiodącej opinii mogą stać się Kataryna, Maria-Dora, Jacek Jarecki czy Free Your Mind, wyrastający na kultowych blogerów polskiej cyberprzestrzeni. Komunikacja staje się rozproszona, zaś badania D-Link Technology Trend wskazują: internauci wyżej oceniają treści serwowane im przez innych użytkowników sieci, niż profesjonalnych dziennikarzy. Obie grupy mając podobny zasób informacji, dostęp do podobnych źródeł, podejmują rywalizację. Swoją drogą już dziś współczuję przegranym. 

Współczuć należy też socjologom, politologom, wielkim publicystom, magom zbiorowej wyobraźni. W postpolityce „pośrednicy informacji” są coraz mniej potrzebni, coraz mniej w oglądzie sceny publicznej mogą narzucić, zablokować, zredefiniować narzucając swój odbiór wydarzeń. Stracili zdolność mobilizowania ludzi. Komunikacja przeskakuje nad nimi, niczym iskra w samochodowym zapłonie. Jeśli tylko jest dobrze przyrządzona – potrafi ich ominąć. 

Funkcjonowanie w postpolityce to dla polityków przede wszystkim konieczność uczenia się wciąż od nowa. To koniec tego, co znają, w czym przez lata czuli się przez lata jak ryby w wodzie. 

Jacques Attali w fenomenalnej „Krótkiej historii przyszłości”, obliczył, że ilość dostępnej wiedzy już dziś podwaja się co dwa lata, a w 2030 r. będzie się podwajać co siedemdziesiąt dwa dni. Czas niezbędny, by pozostawać na bieżąco, uczyć się, stawać się i trwale być „zatrudnialnym”, a w przypadku polityków „wybieralnym”, będzie się zwiększać w tych samych proporcjach. To, co było aktualne jeszcze dwa, trzy lata temu, szybko staje się historią. 

Popatrzmy co się dzieje obok. Ludzie biegną coraz szybciej, mówią coraz szybciej, coraz mniej mają czasu. Inaczej przyswajają informacje, które zalewają ich ze wszystkich stron (nazywam to już molestowaniem medialnym). Inaczej dokonują selekcji informacji, inaczej podejmują decyzje. Dla zatrzymania uwagi odbiorcy nikt już nie buduje wizerunku produktu ani marki. Do przeszłości odchodzi nawet logo. To nie ono sprawia, że wybieramy jakiś produkt. Barbara Stern w Journal of the Academy of Marketing Science pisze: „Jeżeli jeden produkt jest identyczny jak inne, niewielka jest szansa, aby właśnie nasz produkt został wybrany. Albo – i to jest rozwiązanie niemądre – obniżamy cenę. Albo zwiększamy wartość produktu tworząc i opowiadając jego historię”. 

Podobny wybór mają politycy. Jedni obniżają loty wymachując plastikowym penisem i wyzywając wszystkich od chamów lub od zdrajców. Często dopiero się uczą. Inni muszą opowiedzieć swoją historię w sposób, który po pierwsze będzie zrozumiały dla szerokiej publiki; po drugie zaciekawi ich; po trzecie wreszcie zafascynuje do tego stopnia, że zasłyszaną opowieść natychmiast będą chcieli – ba, musieli – przekazać innym. Choćby w windzie, w trzydzieści sekund. „Jeśli polityk potrafi poruszyć emocje i wsparcie dla swoich idei w trzydzieści sekund, odniesie sukces” – powtarza jeden z bardziej znanych francuskich story spinnersów tworzących takie opowieści. 

Tak jak „Boeing 747”, konstrukcja kolegi z Europejskiego Stowarzyszenia Konsultantów Politycznych, który zaproponował ją liderowi jednego z krajów Azji. „747” w której 7 – kraj pod nowym liderem stanie się siódmym krajem świata, 4 – do 40.000 dolarów wzrośnie PKB na mieszkańca, wreszcie ostatnia cyfra – 7, o minimum 7 proc. wzrost gospodarczy kraju. Rozbudzono emocje, uruchomiono pasję zmian bez konieczności długich referatów bądź używania „pośredników informacji”. Nowoczesny „747” nadleciał nad kraj. I wygrał wybory. Jeśli lider pokaże pazury, charyzmę, pójdzie pod prąd, może teraz zmieniać swój kraj. 

W postpolityce o tym, że jest na stanowisku i rządzi nasz bohater przekonywać musi każdego dnia. Co ranek pojawia się więc nowa opowieść z jego życia umilając proces budzenia się ludzi. Nie znudzi się, ludzie bowiem uwielbiają dobre opowieści. Jeśli tylko są dobrze prowadzone a narracja nie odda pola sprawnej kontrnarracji. „Jesteśmy tutaj na pięć lat, aby napisać z Francuzami tę historię” – powiedział niedawno jeden ze story spinnersów Sarkozyego. O to samo walczą dziś – o możliwość pisania z Amerykanami wspólnej historii – Obama z McCainem. Filozof Gilles Lipovetsky zauważa, że władza i spektakl zbliżały się od dawna: od Ludwika XIV i Wersalu, aż po kino Hollywood i pierwszego wywodzącego się stamtąd prezydenta. I nic tu nowego. 

Jeśli politycy chcą przeżyć – nie mają dziś wyjścia. To co im pozostaje to sprawne opowiadanie swojej historii: o cudach, ciasteczkowych potworach, strasznych laptopach albo jeszcze groźniejszych gejach i Niemcach. Groźnych pedofilach, strasznej mafii stadionowej.Przegrają, jeśli nie znajdą swej historii i z pasją jej nie opowiedzą. Jeśli nie zrozumieją o czym mówi najmądrzejszy ze współczesnych filozofów, Peter Sloterdijk, postrzegający zadania polityków jako wprowadzenie społeczeństwa w stan mniej lub bardziej zsynchronizowanej halucynacji. Jeśli politycy mają jeszcze resztkę nadziei, jeśli nie zapomnieli po co wchodzili do polityki, muszą się tego nauczyć. Albo zginą. 

Witajcie w postpolityce. 

Eryk Mistewicz

Eryk Mistewicz, konsultant polityczny, autor strategii marketingu narracyjnego