12 marca 2010 r.
Jeszcze niedawno polityka przypominała czary dla niewielkiej grupki wtajemniczonych. Zasady były proste, pełne ukłonów i politycznej poprawności. Pojawienie się tego komunikatora całkowicie zmieniło ekosystem obiegu informacji i odebrało kontrolę nad nimi politykom.
I tak lider wygłaszał co parę miesięcy w parlamencie długą trzy-czterogodzinną mowę nazywaną np. orędziem o stanie państwa. Przemowa nasycona była zdaniami poczwórnie złożonymi i słowami, których zrozumienie nastręczało kłopot nawet dobrze wykształconym odbiorcom. Ale przecież nie to było ważne, co polityk mówi, ale jak. Właśnie zdaniami wielokrotnie złożonymi i nasyceniem wystąpienia słowami trudnymi polityk pracował na miano męża stanu, wrażenie powagi i godności, a co za tym idzie – swoją wartość na politycznej scenie. Polityk, który mówiłby wprost do ludzi, natychmiast zostałby uznany za populistę.
Tłumaczeniem polityki zajmowali się eksperci. Pięciu-sześciu czarowników w każdym z krajów na zmianę tłumaczyło ludowi, co też ważnego powiedział w długiej i zawiłej przemowie polityk, lider partii rządzącej bądź opozycji. Rola translatorów polityki była bardzo ważka, mimo iż ich opinie były przewidywalne. A może właśnie dlatego. Socjologowie, politolodzy i najznamienitsi publicyści „rozumiejący politykę” mogli pisać swe recenzje jeszcze przed wysłuchaniem wystąpienia, aby ocena translatora polityki mogła znaleźć się w porannej gazecie. Z czasem to oni mogli mieć poczucie, że są „władcami marionetek” – byli ważniejsi od polityków. Czasami lepiej od nich wiedzieli, jakie jest ich zdanie na taki czy inny temat. Lub jakie być powinno.
Świat polityków i ekspertów przypominał dobrze naoliwioną machinę pełną wzajemnych uśmiechów i czułości. W popularnej willi jednego z europejskich mężów stanu gościli przecież często – obok byłych i obecnych premierów oraz zaproszonych dziewcząt – także dziennikarze i eksperci. Politycy w wielu krajach rozsmakowali się w rozdawaniu miejsc w zarządach mediów i redakcjach. Każdy z polityków pierwszej ligi, myląc przy kamerach kilku stacji telewizyjnych wejście do służbowej limuzyny z bagażnikiem, jeszcze niedawno miał pewność, że ta lekka niedyspozycja zostanie między swymi, w gronie zaufanych przyjaciół.
Nie mówię tu o krajach totalitarnych, ale tych, w których demokracja rozkwita. To w Ameryce dwójka teoretyków wprowadziła w 1972 r. termin „agendy dnia”. McCombs i Shaw tym terminem określili zdolność przytrzymywania opinii publicznej na wybranych wydarzeniach i pomijaniu innych. Zasada: „nie mów ludziom, co mają myśleć, ale na czym mają skoncentrować swoją uwagę” została wprowadzona w życie przez Dicka Chenneya. Politycy i media ramię w ramię zaczęli układać świat – formatować umysły odbiorców. Judith Lazar mogła w 1992 r. skonstatować „zbieżność hierarchii wydarzeń przedstawianych w mediach z hierarchią wydarzeń uznawanych za ważne ze strony publiczności i polityków”.
Magiczna godzina 19.30 bądź 20.00, w zależności od kraju, układała hierarchię spraw ważnych i zupełnie nieistotnych. Hierarchizowała każdego dnia układ sceny politycznej, wskazywała „mężów stanu” i „wariatów polityki”. Z reguły ci pierwsi wyznawali poglądy liberalne i lewicowe, rozumieli problemy biznesu i byli sympatycznie uśmiechnięci, zaś drudzy wciąż naburmuszeni chcieli na siłę wprowadzać swoje ideologicznie motywowane, niezrozumiałe dla ludzi pomysły. Odbiorca odbierał hierarchię informacji, dziękując w duchu za jej uporządkowanie, opisanie, opowiedzenie. Siła mediów tradycyjnych była porównywalna z siłą czołgu jadącego naprzeciw studenta z Tiananmen.
Czy dziś możliwy byłby Tiananmen? Ukrycie wchodzenia do bagażnika przez urzędującego prezydenta i kolebanie się nad grobami w Charkowie? Odpowiedź jest oczywista: nie. Hierarchizowanie wydarzeń wymyka się z rąk politykom, ich spin doktorom, translatorom informacji i tradycyjnym mediom. Ekosystem obiegu informacji z modelu pionowego „nadawca – odbiorca” zmienia się radykalnie w epoce sieci dostarczającej informacji w czasie rzeczywistym, z nieprzebranej liczby źródeł. Trwa walka o utrzymanie kontroli mainstreamu nad władztwem informacji poprzez coraz silniejsze próby nacisku i limitowania dostępu do sieci, blokowania dostępu anonimowego, wreszcie przejmowania co bardziej aktywnych blogerów czy tworzenia „platform bezpiecznych dla dobra użytkownika”.
Wydawałoby się, że sieci i internet to pole do popisu już w nadchodzącej kampanii wyborczej. Tak jednak nie jest. Przygotowując kampanie samorządowe w różnych miastach (dla kandydatów z różnych partii), widzę, że wciąż dla wielu polityków internet to ledwie kolejna tuba komunikacji, podobna audycji radiowej czy telewizyjnej, billboardowi, ulotce i wywiadowi „w Onecie”. Niezależnie, czy chcą kandydować na prezydenta kraju, czy większego miasta, z reguły nie rozumieją oni interaktywności nowych mediów. Tego, że nie tylko powinni w nich mówić, ale i słuchać. Nie tylko nadawać, ale też odbierać. Budować – albo zlecać budowanie – swoich „małych Kościołów”.
Jeden z modeli działania pokazał – to przykład najbardziej znany – Chris Hughes, rocznik 1983, tworząc platformę My.barackobama.com ze skumulowaną siłą uderzeniową skojarzonych mediów nowej generacji: Twittera, MySpace, Flickra, Facebooka, YouTube,… Przez sieci społecznościowe zrekrutowano i zorganizowano 1,5 mln wolontariuszy, od 3 mln ludzi zebrano 600 mln dol. Od zebranych pieniędzy ważniejsze stało się jednak zbudowanie przez sympatyków własnych sieci poparcia dla kandydata. Miliony osób zostawiły swoje numery telefonów komórkowych, aby w zamian – jako fani kandydata – dostawać wiadomości kampanii, zanim schwycą je klasyczne media. Tą drogą ogłoszono np., że to Joe Biden zostanie wicekandydatem na prezydenta.
Rozumieją to politycy zakładający dziś na mikroblogowej platformie Twitter.com swoje „małe Kościoły” i gromadzący swoich wyznawców. Zaczynają wygrywać ci, którzy z uwagą wpierw obserwują mikrospołeczności internetowe, a później z wolna zaczynają w nich uczestniczyć, prezentując swoje pomysły, gromadząc zwolenników. Dobrym przykładem jest Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, polityk ewidentnie XIX wieku. Jego wpisy, jak najbardziej osobiste – także o A/H1N1 – pokazały, jak istotną funkcją Twittera jest możliwość re-twittowania, przekazania informacji dalej. To budowanie kuli śniegowej informacji ważnej, przed którą trudno się obronić. Jak organizowanie się demonstrantów na ulicach Kiszyniowa, pierwsze informacje o zamachach w Indiach, poszukiwanie zaginionych na Haiti, Twitter-rewolucja w Iranie.
Informacje na Twitterze z serwisów breaking news znacząco wyprzedzają serwisy informacyjne, a informacje bezpośrednio od polityków tu obecnych, choć wpisywane w 140 znakach (to mniej niż mieści się w SMS-ie), wydają się czasami pełniejsze i dokładniejsze, a na pewno prawdziwsze niż późniejsza ich interpretacja przez tradycyjne media. Wystarczy włączyć do swych kanałów na Twitterze wpisy Pawła Kowala, Marka Siwca, Sławomira Nitrasa, Bartosza Arłukowicza, Pawła Poncyljusza, Grażyny Gęsickiej, Ewy Kopacz, Andrzeja Olechowskiego, Barbary Kudryckiej czy Sławomira Nowaka, aby mieć wgląd w to, „co w politycznej trawie piszczy”.
I już nie musimy czekać ani do wieczornego serwisu telewizyjnego o 19.30, porannej gazety czy najbliższego wydania radiowych wiadomości. Ba, nie musimy czekać, aż wiadomość opracuje dziennikarz i zamieści ją – lub nie – na portalu internetowym. Nie musimy czekać na „przepuszczenie” informacji przez wydawcę. Ostatni tydzień to dla śledzących ruch na Twitterze, np. ciekawa recenzja Pawła Poncyljusza z kongresu PiS, i tam właśnie, na Twitterze, wyznaczona przez Radosława Sikorskiego „pokuta” dla Janusza Palikota. Także tam posłowie PiS postanowili przetestować przed opinią publiczną pomysł zawiązania koalicji PiS z SLD. Dzięki Twitterowi znaleźliśmy się też w centrum trzęsienia ziemi w Ameryce Południowej – śledząc fenomenalną transmisję Polaka z Buenos Aires Tomasza Surdela, ze zdjęciami, a nawet fragmentami wideo, z emocjami przekazywanymi krótkimi Twitterowymi wpisami.
Z epoki komunikacji 1.0, gdy prawo głosu miało ledwie kilka tysięcy osób, dysponentów drogich maszyn drukarskich i jeszcze droższych studiów telewizyjnych, przechodzimy do epoki 2.0. Z epoki broadcastu – pasywnego odbioru przez masy generowanych dla nich przez dziennikarzy i ekspertów treści przeszliśmy do multicastu – ogólnoświatowej platformy wymiany informacji i obrazów. 10 mld wpisów na Twitterze, 350 mln uczestników Facebooka, 4 mld zdjęć pozostawionych na Flickr i 10 godz. zapisów wideo pozostawianych każdej minuty na YouTube sprawiają, że świat zaczął nie tylko słuchać, ale też zaczął mówić. Wygrywać będzie ten, kto jest w stanie opanować wzbierającą falę informacji, nadać hierarchię i „nasycić jakością”. Jak Arianna Huffington, deklasując swoim blogiem informacyjnym sędziwy „Washington Post”, ale także jak wielu publicystów politycznych – w tym publicyści „Polska The Times” – aktywni na Twitterze.
Najważniejszym efektem rozwoju społeczności w internecie jest fakt, że tradycyjne media powoli tracą monopol na sprawowanie – dla polityków, a najczęściej ponad nimi – rządu dusz. O tym pisze Al Gore w „The Assault on Reason”: „Internet rewitalizuje rolę obywateli w polityce. W nieograniczony sposób wymieniają dziś oni między sobą idee i poglądy. To niesamowite wzmocnienie demokracji”. Już dziś coraz więcej czasu użytkownik internetu spędza na niezależnych od dużych grup medialnych portalach i stronach. Rośnie wartość niezależnych kanałów referencyjnych i mikroblogowych serwisów społecznościowych. Najlepszym przykładem jest środowisko polskich użytkowników Twittera – nowa elita, wyjątkowo aktywna i najszybciej reagująca na wydarzenia.
Media nowej generacji wymagają dziś radykalnej zmiany funkcjonowania speców od marketingu, reklamy i PR. Wymagają od zarządzających agencjami ciągłego rozwoju, aby zaproponować klientom produkt najwyższej jakości, narzędzie najbardziej skuteczne. Nie dostarczy dziś już tego klasyczna reklama i marketing jedynie generujące zgiełk. Większy budżet na reklamę przestał już być zapowiedzią wzrostu sprzedaży. Kluczem do sukcesu jest dziś intensywne myślenie, a nie intensywne wydawanie.
Także w polityce. Dla polityka wykorzystującego marketing narracyjny i arsenał mediów nowej generacji nie są już potrzebne ani drogie, a niezauważalne dla jego wyborców billboardy, w zaśmieconej nimi przestrzeni miejskiej, ani równie kosztowne reklamy telewizyjne, zwiększające tylko zgiełk kakofonii. Polityk, który chce wygrać, przede wszystkim rozmawia ze swoimi wyborcami, budując swoją społeczność, swój własny „Kościół”. Zresztą często powtarzam, że szanse osób publicznych, które nie nauczyły się jeszcze rozpisać swoich celów, idei i zamierzeń na krótkie, zrozumiałe i rezonujące w społeczeństwie opowieści, radykalnie spadają. W czasach saturacji informacją, maksymalnego nasycenia przestrzeni publicznej bliskiego dziś wręcz „attention crash”, percepcję odbiorcy organizują najskuteczniej ciekawe narracje, sprawnie przekazywane właśnie w 140 znakach Twittera, w 30-sekundowych opowieściach, trafiające na serwisy społecznościowe i paski telewizji informacyjnych i błyskawicznie się rozchodzące wśród odbiorców.
Tym, którzy twierdzą, że to niemożliwe, że nie sposób przekazać idei, programu, w tak krótkiej formie, i do tego w sposób zapewniający społeczny rezonans, reakcję społeczną, wsparcie dla prezentowanych idei, przypomnę, że wszystkie najważniejsze sentencje świata mieszczą się w 140 znakach. Warto sprawdzić.
Eryk Mistewicz – konsultant polityczny, autor strategii marketingu narracyjnego, pracuje z osobami publicznymi w Polsce i we Francji (www.twitter.com/erykmistewicz/)