24 października 2008 r.
Spektakl z premierem i prezydentem w rolach głównych skłania do recenzji politycznych sztuczek. O marketingu narracyjnym, grupach sprzecznych interesów i przejmowaniu władzy z Erykiem Mistewiczem rozmawia Konrad Dulkowski.
Polakom ostatnio polityka kojarzy się nieodparcie z piaskownicą. Oto mały Donek nie pozwolił Lesiowi bawić się z nim i kolegami, za to Lesiu rozdeptał mu babki z piasku, a jeszcze Monisia przy okazji dostała łopatką po głowie.
To uproszczenie. Wciągające do śledzenia dalszego ciągu naszej rozmowy, ale uproszczenie. Być może dzięki temu więcej ludzi nas przeczyta. I podobne środki stosują dziś politycy. Im też zależy na uwadze publiki, wyborców. Do gry weszły wyjątkowo skuteczne techniki, które nazywam marketingiem narracyjnym. Emocjonujące opowieści, których nie sposób puścić mimo uszu, o których dyskutuje się w windach, biurach, autobusach. Czy był jakiś szczyt w Brukseli, jest jakiś pakiet klimatyczno-energetyczny? Może. Ważniejsze jest, że oponent naszego faworyta – Tusk bądź Kaczyński – okazał się niewydarzonym chamem. Panie w windzie zyskały zdanie, którego teraz będą broniły do upadłego.
Ale to negatywne emocje. Premier mówiący do prezydenta: „Prosić to ty sobie możesz”, prezydent grożący Monice Olejnik, że ją wykończy – moim zdaniem to coś, co odrzuca od polityki.
Francuzi – dziś najlepsi w tych technikach – nie wybrali prezydenta, ale temat do rozmów w brasseriach, metrze, biurze. Marketing narracyjny sprawił, że w wyborach stawili się tam wszyscy. 86 proc. z 44 mln uprawnionych poszło do urn! Rekord świata! A trudno uznać, aby polityka interesowała Francuzów jakoś bardziej niż Polaków. Jedni poszli z nienawiści do Sarkozy’ego, inni z zachwytu. Nie sposób było pozostać obojętnym.
Przed wyborami kursowały nieprawdopodobne historie, jak choćby ta, że kiedy Sarkozy dojdzie do władzy, to zakazany zostanie rap jako muzyka, która powoduje wzrost agresji. Młodzi ludzie poszli więc do urn z nienawiści do Sarkozy’ego. Zaś ich rodzice i dziadkowie zagłosowali na polityka, który obiecuje, że ich dzieci będą wracać do domu o godzinie 21, a nie o północy spałowane profilaktycznie przez policję. Jeśli polityka ma zagwarantować udział ludzi, musi nieść emocje.
Politycy nie powinni przypadkiem prowadzić publicznego dyskursu w sprawie palących problemów kraju, jak to lubią szumnie zapowiadać?
Polityk przede wszystkim musi jak najskuteczniej skomunikować się ze swoim wyborcą. To przecież jego praca. Zaprasza nas więc do wielkiego teatru, prosząc, żebyśmy kupili sobie duży popcorn i colę, rozsiedli się wygodnie w fotelu. I oceniali jego narrację.
Cyniczne spojrzenie na politykę. Kiedy na początku XX wieku ukuto określenie „kultura polityczna”, to oznaczało ono umiejętność godnego reprezentowania narodu, powstrzymanie się od skrajnych zachowań.
Wtedy też były czarno-białe gazety, w których nie było zdjęć, bo twierdzono, że odwracają uwagę czytelnika od treści. Kiedy już się pojawiły, to osoby na fotografiach były ujęte w bardzo sztywnych, oficjalnych pozach. Dopiero w latach 60. pojawił się na zdjęciu jeden z prezydentów grający na akordeonie z taką pucipuci wnusią. Ale o czym mówimy, jeśli gazeta chcąca jeszcze niedawno wytyczać polityczne trendy i sprawować rządy dusz Polaków dodaje do nakładu nóż, taki rzeźnicki?
Najłatwiej zwalić wszystko na media. Politycy żrą się między sobą, ale społeczeństwo chyba nie do końca to akceptuje, skoro zawód polityka cieszy się mniejszym prestiżem niż niewykwalifikowanego robotnika budowlanego.
Od lat w badaniach CBOS szacunek do posła czy senatora oscyluje wokół 5-6 proc. Z drugiej strony, czego pan dziś oczekuje od polityka w świecie, gdzie nikt nie ma na nic czasu? Żeby przeprowadził trzygodzinną debatę ze swymi kolegami na temat pryncypiów polityki zagranicznej? Żadna telewizja tego nie kupi, chyba żeby zmusić do tego państwową. Ale po roku podobnej działalności TVP miałaby udział w rynku taki, jak państwowa telewizja w Czechach, coś koło 10 procent.
Akurat TVP idzie dokładnie w tym samym kierunku, co politycy, czyli gwiazd wyzywających się na lodzie.
Nie tylko Michnik, ale też Urbański dodają więc noże do swoich produktów, a polityk Palikot dostarcza mięso na stół. I nie jest to jego ostatnie słowo. Od razu uprzedzę: Polska nie jest tu żadnym wyjątkiem. Pół roku temu śledziłem w Hiszpanii debatę José Zapatero – Mariano Rajoy. Socjalista kontra konserwatysta. Ale taki konserwatysta z krwi i kości, który wie, kim był Cyceron, co to polityka w sensie arystotelesowskim, a nie wie, kto to hiszpańska Jola Rutowicz.
Przyszedł na debatę z plikiem ważnych tabel wzrostu gospodarczego, mówił mądre rzeczy o poziomie zapóźnienia cywilizacyjnego. Spięty jak diabli, bo o coś walczył, po coś do tej polityki kiedyś poszedł. Po drugiej stronie rozluźniony, uśmiechnięty Zapatero, który rzucał anegdotkami, historyjkami, bon motami. I Rajoy musiał go gonić. Nie dogonił. Pan protestuje, że pana to mierzi, że to nie jest w ogóle polityka…
…no właśnie, że jest! I dlatego czuję niesmak. Donald Tusk, jeszcze będąc w opozycji, mówił, że niska kultura polityczna nie jest patologią, ale normą w świecie opanowanym przez media. Od dobrego wychowania ważniejsza jest skuteczność. I dlatego do parlamentu włoskiego dwukrotnie weszła gwiazda porno Cicciolina, a Palikot wywołuje zawsze zainteresowanie, bo na konferencji prasowej macha gumowym penisem.
Cóż mówić o kulturze politycznej, gdy nie ma elit. W miejsce elit mamy grupy twardych interesów. Namawiają nas „wywal kaczory – idź na wybory”, ale gdy głębiej pogrzebać, to okazu-je się, że chodzi im głównie o to, by po zmianie koalicji rządzącej zmienić osobę, która nadzoruje rynek telekomunikacyjny. Monopolista tego rynku nawet nie kryje, że przez działania regulatora zanotował miliard złotych strat. Tyle też my wszyscy zyskaliśmy niższymi cenami za połączenia telefoniczne i dostęp do internetu. Pojawił się zaczątek realnej konkurencji.
Doprowadziła do tego jedna diabelsko pracowita kobieta swoją pracą, trzeba więc ją teraz zabić. To jest Ameryka Południowa, a nie elity. Od takich elit każdy normalny polityk powinien trzymać się z daleka. A ponieważ to nie jest odosobniony przykład, wcale się nie dziwię, że zarówno Donald Tusk, jak i Lech Kaczyński nauczyli się omijać to towarzystwo. Proponując np. kastrację pedofilów (premier) albo „gonienie Niemca i geja” (prezydent w orędziu), tworzą przekaz tak prosty, że dociera on wprost do finalnego odbiorcy.
Pan uważa to za rozsądny zabieg polityczny, a dla mnie to znak, że polityk uważa mnie za durnia, odwołując się do moich emocji, a nie rozumu.
Dzięki takim technikom polityk zdobywa, utrzymuje albo w wal-ce narracji przejmuje władzę. Nie wierzę, że głównych polityków napędza wyłącznie ego, że tworzą wyłącznie światy „osobistych rządów”. Jeśli uda im się wykorzystać tę realną przecież władzę, jeśli zbudują te kilka tysięcy boisk w najmniejszych polskich gminach, a mają na to szansę podobnie jak na projekt Tusk Grand Vitesse, czyli polskie TGV, te ponad 300 najważniejszych projektów infrastrukturalnych, w tym wreszcie system dróg i autostrad, nad wyraz jasno powiedzą „niet” w sprawie Gruzji, to może warto usiąść w fotelu i dać się porwać ich narracjom i historiom?
W pana wizji polityki nasz głos w wyborach to tylko miraż uczestnictwa.
A wcześniej było lepiej? Teraz, wybierając aktorów spektaklu, zyskuje pan chociaż wpływ na to, jaki gatunek będzie dominował. Bardziej horror, taniec z nożami, farsa czy komedia. Ostatnio to faktycznie komedia odgrywana ramię w ramię przez obu aktorów. Pięć dni „sporu brukselskiego” zawłaszczyło scenę tylko dla nich. Dzięki tej polaryzacji – ważnej i dla Tuska, i dla Kaczyńskiego – nikt inny im się nie wciśnie na scenę. Ale już za chwilę komedia może się przekształcić w piękny melodramat, bo żona syna premiera Donalda Tuska – jak donoszą tabloidy – jest w drugim miesiącu ciąży.
Ten wątek melodramatyczny, dopiero lekko zasygnalizowany, ma szansę rozkwitnąć wiosną. Nie zdziwię się, jeśli wszyscy będziemy kibicować. I martwić się, czy aby przyszła mama nie przebywa w dymie tytoniowym, czy słucha dużo Vivaldiego, czy je dużo ryb. Nie, nie będziemy w referendum wybierali imienia naszej małej pociesze, mam nadzieję. Donald Tusk to jednak wciąż nie Berlusconi.
A gdzie wielcy mężowie stanu, wzory do naśladowania? Są niepotrzebni?
Fakt, politycy w długich nocnych rozmowach czasami przyznają, że nie mogą znaleźć sobie miejsca. Ich walka się skończyła. Polacy żyją już własnymi sprawami. Kochają się, wyprowadzają psy na spacer, karmią króliki, rodzą dzieci, dokształcają się, ich życie jest w miarę zorganizowane, spokojne. Jeśli uznają, że politycy są im niepotrzebni, nie budzą ich emocji, frekwencja wyborcza gotowa pikować poniżej 20 proc.
A zatem jednak nie chodzi o nic więcej, jak tylko żeby dać im w tej piaskownicy zabawki do ręki.
Z jednej strony polityczny real, z drugiej strony show. Oni dadzą nam te małe boiska, których nikt nie był w stanie do tej pory wybudować, tanie rozmowy telefoniczne, po ograniczeniu wpływu monopolistów, i wreszcie wybudują lepsze drogi. Chcąc być pewni swej władzy, dadzą nam również spektakl, który sprawi, że będziemy wyłączali telewizor z uśmiechem na ustach, w błogim spokoju i radości, że jakoś tam sprawy publiczne idą swoim torem, a my możemy nareszcie zająć się swoimi prywatnymi sprawami. I ponarzekać na tych bezsensownych, wciąż kłócących się nie wiadomo po co i o co, polityków.