Nowy gatunek: „twitterodziennikarstwo”
SDP

15 stycznia 2017 r.

Z Erykiem Mistewiczem o tym, jak dziennikarze korzystają z mediów społecznościowych rozmawia Błażej Torański.

BŁAŻEJ TORAŃSKI: Dlaczego dziennikarze wolą Facebooka od Twittera?

ERYK MISTEWICZ: Fałszywa teza. Nie widzę na Facebooku informacji na wyłączność, ani tętna wydarzeń krajowych, zagranicznych, gospodarczych, kulturalnych, sportowych, które mogę obserwować – ba, w których mogę uczestniczyć! –  na Twitterze. Z tego ostatniego dowiaduję się także, kto zmienia redakcję albo partię polityczną albo kto o czym chce napisać. To wszystko dostaję na Twitterze. Tam dzieje się rzeczywistość, tam się staje teraźniejszość. Nic dziwnego, że mamy wręcz do czynienia z nowym gatunkiem, który nazywam „twitterodziennikarstwem”. Na największych portalach w Polsce widać teksty powstałe wyłącznie z Twittera, na podstawie jednego źródła, kilku wpisów. Facebook wydaje się być z tego punktu widzenia przestarzałym, ociężałym, obrośniętym możliwościami i funkcjami, ale strasznie nieruchawym medium, jakby wręcz generację do tyłu.

Niewątpliwie Twitter jest lepszym narzędziem dla dziennikarzy. Z najnowszego badania PressInstitute „Dziennikarze a media społecznościowe” (cytuję za press.pl) wynika jednak, że ponad połowa dziennikarzy obecnych w mediach społecznościowych (60,8 proc.) na bieżąco korzysta z Facebooka. Z Twittera zaledwie co trzeci (32,2 proc.). Podważasz te wyniki?

Podważam. Dziennikarze w swojej masie – ze wszystkich pokoleń i działów redakcyjnych – być może rzeczywiście „mają Facebooka”. Ale już dziennikarze newsowi z wiodących mediów, liderzy opinii, zdecydowanie stawiają na Twittera. Często dziennikarze po prostu podpinają na Twitterze swój profil do Facebooka. Facebook od pewnego czasu zresztą zniechęca do siebie, wymusza swoją politykę na uczestnikach sieci. Sprowadza się ona do tego: jeśli chcecie, aby śledzący was znajomi, przyjaciele, zobaczyli wasz przekaz, a nie zamierzacie zbyt często korzystać z Facebooka, to musicie płacić.

Ankieta PressInstitute dowodzi, że dziennikarze w mediach społecznościowych najczęściej szukają informacji (81,9 proc.), ale zaraz potem (81,1 proc.): dodatkowej możliwości nawiązania kontaktu z rozmówcami i źródłami informacji. Tak jest w istocie?

Mam wrażenie, że dziennikarze przede wszystkim szukają inspiracji. Ale chcą także być w centrum wydarzeń, wiedzieć, co kto w ostatniej minucie powiedział, aby nie popełnić błędu wchodząc do studia radiowego czy telewizyjnego. Nigdzie indziej w jednym miejscu tych informacji nie ma, a nikt nie jest w stanie oglądać równocześnie wszystkich stacji telewizyjnych i słuchać relacji radiowych. Robią to za nas Twitterowicze monitorując, selekcjonując, nagłaśniając najważniejsze wypowiedzi. De facto Twitterowicze kreują w ten sposób agendę dnia. A później, po kilku minutach przejrzenia wpisów, pracownik portalu  może zbudować tekst właśnie z tego gatunku, które nazwałem „twitterodziennikarstwem”. Kilka wpisów z Twittera na jeden temat i już jest tekst. Tekst, który zresztą szybko cieszy się powodzeniem na Twitterze. Informacyjne perpetuum mobile (uśmiech).

Z tego punktu widzenia Facebook jest medium wyjątkowo wolnym. Twitter jest więc tym paskiem na ekranie telewizora?

Facebook jest ścianą, podczas gdy Twitter jest żyjącą tkanką. Dziś stał się głównym źródłem pozyskiwania informacji przez media. Przeglądając portale odnoszę wrażenie, że co trzeci tekst media workerów powstaje w rezultacie śledzenia wpisów na Twitterze, który stał się kombinatem produkującym już nie tylko inspiracje, ale wręcz wiadomości.

Podaj kilka przykładów najnowszych newsów, które, zaczerpnięte z Twittera, zyskały większy wymiar w publikacjach prasowych.

(śmiech) Wiesz, dziś miałbym trudność z odwrotnym pytaniem: z podaniem newsa, który NIE POWSTAŁBY na Twitterze, nie trafiłby do przestrzeni publicznej inaczej, niż z Twittera. Choćby ostatnio: zdjęcie polityka wybierającego się na wakacje w czasie, gdy zwołał wszystkich do buntu.

Co poza kompromitującym przypadkiem Ryszarda Petru i Joanny Schmidt?

Chyba wszystko inne, co ważne, też pochodzi z Twittera. Łącznie z dokumentacją paszportową i każdą inną z zasobów PRL. Wydawałoby się, że trudniej jest twitterowe ślady rozpoznać w dziennikarstwie śledczym. Ale… obserwując na Twitterze Roberta Zielińskiego czy Piotra Nisztora często z ich niedomówień można wyciągnąć informację, nad czym, czy może nad kim obecnie pracują. Twitter to więc także rodzaj monitoringu wyprzedzającego dla wszystkich, którzy chcą wiedzieć nie, co zostało już napisane, ale co będzie napisane.

Na świecie to naturalne, że redakcje nakładają na dziennikarzy obowiązek korzystania z mediów społecznościowych. W Polsce także?

Nie znam nowopowstających projektów medialnych, które by w trakcie rekrutacji dziennikarzy nie brały pod uwagę obowiązku aktywności na Twitterze, Facebooku, Instagramie, na Linkedin. Dawno temu przyjęliśmy taką zasadę rekrutując do pracy przy portalu opinii Wszystko Co Najważniejsze. W Silesionie Kamila Durczoka zadecydowanie podobnie: rozmawiają tylko z osobami, które mają konta w co najmniej trzech serwisach społecznościowych. Nowe projekty medialne chcą wiedzieć, czy zatrudniając pracownika zyskają rezonans w mediach społecznościowych. Ale też chodzi o coś jeszcze: wystarczy mi przejrzeć, co dany człowiek tam pisze nie tylko w godzinach pracy, ale i w weekendy, wieczorami, aby wiedzieć, czy chcę z nim współpracować. Czy pasuje on do profilu wydawniczego projektów, które prowadzimy. Twitter jest dla mnie lepszym narzędziem headhunterskim i weryfikacyjnym, niż tradycyjne CV. Na Twitterze widzę, o czym człowiek pisze, co czyta, co myśli, i już wiem, czy chciałbym z nim pracować, czy nie. Choćby miał fenomenalne CV.

Łatwo dzięki wpisom stworzyć rysunek psychologiczny kandydata?

Trudno jest tak bardzo kontrolować się przez długi czas i nie wyrażać emocji, gdy rzeczywistość społeczno–polityczna przynosi ich tak wiele. Dla mnie w projektach medialnych najważniejsza jest klasa ludzi, ludzi z klasą szukam, takich przyciągam. Przeglądam ich opinie o pracodawcy, kolegach czy politykach, z którymi się kontaktują, zyskuję więcej wiedzy, niż w jakikolwiek inny sposób.

Narasta problem wulgarnych wpisów dziennikarzy? Telewizyjna Agencja Informacyjna upomniała ostatnio swego korespondenta w Berlinie Cezarego Gmyza za tweet po kryzysie w Sejmie: „Odnoszę wrażenie, że PiS mogłoby jeszcze trochę wzrosnąć gdyby zdecydował się na lekki wpierdol”.

Nie chcę recenzować poszczególnych dziennikarzy i tego, jak się zachowują w sieciach społecznościowych. Wnioski jednak wyprowadzam. Mam swoich faworytów, ludzi kultury słowa, którzy zachowują wstrzemięźliwość, klasę. Są też tacy, którzy podkręcają emocje, żywią się konfliktami, na tym budują swoją pozycję, rozpoznawalność, ale z reguły po roku czy pół roku znikają z tej przestrzeni. Tak stało się z Jarosławem Kuźniarem, zniknął z mojego timeline (zestawienia wpisów na Twitterze). Odszedł też Zbigniew Hołdys. Być może po prostu go odłączyłem. Na scenie publicznej jest tak wiele agresji, że ludzie na Twitterze łakną wiedzy, informacji, spokojnej rozmowy, a nie „twarzobicia”, które mają we wszystkich innych mediach. Może dlatego najbardziej napastliwi jakoś nam na Twitterze znikają. I szczerze mówiąc, za nimi nie tęsknię.

A może znikają ze wstydu?

Po części nie wykluczam, że to syndrom Janusza Palikota. Można przynieść do studia łeb świni czy wymachiwać sztucznym penisem, można kogoś opluć albo oblać kefirem, można trzysta razy obrazić Jarosława Kaczyńskiego, ale w pewnej chwili wyczerpują się takie działania. Za trzysta pierwszym razem nie jest to ani śmieszne, ani mądre, ani kształtujące jakikolwiek poziom współodczuwania. Ludzie zaczynają reagować tak: człowieku, jeśli nie masz nic więcej do powiedzenia, aniżeli nazywanie innego polityka kretynem, to dlaczego mam cię dalej czytać?