„Brak mi w Polsce arystokracji myśli”, Uważam Rze

22/2012

Na śmietnik wczorajszego dnia trafiła reforma emerytalna. Pożyła cztery godziny. Nikt już o niej nie pamięta.

Im większa rytualna łupanina, im częściej padają zwroty „jak Hitler” i „won suko”, tym widać wyraźniej: na rosnącej temperaturze dyskusji zyskują wszyscy.

Zyskują politycy. Ci, którzy nauczyli się (zostali nauczeni) jak formatować swoje myśli, aby „przechodziły przez szkło”, rezonowały. Aby spośród 460 sejmowych „no name’ów” już tylko wypowiedzenie ich nazwisk powodowało emocje.

Zyskują media. Te, dla których bezpłatna transmisja z sejmowej sali to zredukowanie do zera kosztów programu. Zaś zaproszenie Stefana Niesiołowskiego z Joachimem Brudzińskim zawsze zapewnia „oglądalność”. A więc – dla wszystkich mediów.

Zyskują odbiorcy. Wreszcie rozumieją politykę. Mają o czym porozmawiać z sąsiadami i przyjaciółmi. Socjalizują się. I angażują.

Zyskuje Platforma. Na śmietnisku wczorajszego dnia zaległa trudna, kluczowa reforma, na której potknęło się w świecie tyle rządów. Cztery godziny żyła reforma emerytalna. Nikt już o niej nie pamięta.

I zyskuje PiS. Wyrazisty prezes nie pozwala, aby o nim zapomniano. O tym, że jest jedyną „prawdziwą opozycją”. Czego żaden PJN ani inna Solidarna Polska mu nie odbiorą.

Arcybiskup Józef Michalik napisał na Twitterze: „Czekamy na wielkich mężów stanu i odważnych publicystów, którzy będą mieli odwagę wytyczać trudne, konieczne programy ponadpartyjne, zatroszczyć się o dobro wspólne”.

Otóż, księże arcybiskupie, to wołanie na puszczy. Sympatyczne (także dlatego, że wyrażone na Twitterze) i dające poczucie, że misja została wypełniona. Ale to wszystko.

Będzie już tylko – z punktu widzenia księdza arcybiskupa – gorzej. Ani sensowniej, ani mądrzej. Wielkość mężów stanu równana jest do Jose Manuela Barroso i Hermana Van Rompuya. W Parlamencie Europejskim, gdy rozmawiam z kolegami konsultantami z innych krajów, wszyscy są zgodni: to ludzie konsensusu. Ucierający konsensus tak mocno, że już nie pamiętają po co.

W Europie nie ma dziś miejsca dla polityków pokroju de Gaulle’a.

Jakość dziennikarzy mierzy się zaś ich wyrazistością. W tym zawodzie – mówiłem już o tym w „Anatomii władzy” – przetrwa może pięć, może dziesięć nazwisk. Przetrwają ci, których samo tylko pojawienie się na wizji elektryzuje. Widzowie sięgają po zimne piwo, zaś wydawcy są pewni: za chwilę będzie – zapewniająca wpływy reklamowe z przytrzymanych widzów – „niezła jatka”.

Troska o dobro wspólne? A czym ono dziś jest? Jeśli nawet Euro 2012 stało się obszarem rytualnej łupaniny? Jeśli przestraszeni ministrowie i nieskuteczna opozycja nie są w stanie zapobiec przejęciu domeny narodowej, domeny Polska.pl przez firmę komercyjną, nie do wyobrażenia w jakimkolwiek innym kraju? Czym jest dobro wspólne, jeśli nie są nim już flaga, godło, przestrzeń Sejmu i Senatu, bezpieczeństwo prezydenta, premiera, marszałka i wicemarszałków Sejmu?

W kraju, w którym 50 proc. populacji już wkrótce będzie mogło wykazać się dokumentem posiadania wyższego wykształcenia – najdotkliwiej brak mi arystokracji myśli.

Eryk Mistewicz