„Idee nieważne, ważna władza”, Uważam Rze

4/2011

 

 

W postpolityce – wyzbywając się ideologii i idei – każda z partii staje się obrotowa. Każda z każdą mogą stworzyć rząd.

„Partia obrotowa” – tak do niedawna brzmiała największa obraza. Dla politycznie poprawnych analityków i komentatorów „obrotowość” partii stanowiła równoważnik jej politycznej rozwiązłości.

W polityce XIX w. partie dzieliły się na „porządne” partie prawicowe i równie poważne lewicowe, z wyraźnymi dla wszystkich zrozumiałymi różnicami programowymi, z partią „obrotową” pomiędzy nimi. W takiej roli obsadzano choćby agrarną PSL, będącą w stanie również dzięki tej właściwości i przetrwać 120 lat na scenie politycznej i powiększać swoje zaplecze w terenie to w jednej, to w drugiej koalicji.

Partii „obrotowej” nikt nie szanował. Ale też każdy z polityków dużych partii wiedział, że musi się z „obrotową” liczyć, bowiem wcześniej czy później – nie po zbliżających się wyborach, to po następnych – będzie musiał się z nią układać, tworzyć koalicję, przyjąć wspólny program, wyłonić rząd. I wówczas z brzydkiej panny, z panny niechcianej i wyśmiewanej, panny oskarżanej o nepotyzm, którą łatwo było ku poklaskowi gawiedzi atakować, zamieniała się nagle w pannę powabną i piękną, mądrą i uczciwą. Na czas wejścia w koalicję znajdującą się pod ochroną silniejszego. Aby znów po kilku latach – po wyjściu z koalicji – znaleźć się na językach wszystkich.

Waldemar Pawlak, który czyta tyle, ile wszyscy inni aktywni polscy uczestnicy życia politycznego razem wzięci, który sprowadza literaturę pozostającą poza radarem zainteresowania i przyswajania nie tylko politycznych konkurentów, ale większości rodzimych analityków polityki uważnie obserwując trendy globalne, musiał zauważyć, jakie są konsekwencje postpolityki. Także dla jego „obrotowego” PSL.

W świecie postpolityki to emocje zajęły miejsce programów, wizerunek zdystansował idee. W tym świecie rządzą dobrze przygotowane, profesjonalne opowieści, omijające banał, rozumiejące emocje, nie ideologie i programy. Zanikły wielkie projekty czy ambitne cele. Przestały być ważne partie, ba, nawet parlamenty. Profetycznie wybrzmiewają tezy o końcu ideologii, tezy Guy Debord z „La societe du spectacle”.

Partie w postpolityce przypominają drużyny kibiców z atawistycznym przesłaniem wypisanym na szalikach. Nie startują one w wyborach dla realizacji punktów swojego programu, ale dla zdobycia władzy. Bez wielkich planów, wielkich czynów, epokowych przełomów wypracowanych w ideowych sporach. Czasami tylko po to, aby pucharu nie zdobyła drużyna konkurencji.

W postpolityce nie ma już miejsca na rywalizację wielkich pomysłów i ambitnych, porywających projektów. Nie ma miejsca dla kolejnego Portu w Gdyni, Centralnego Okręgu Przemysłowego, Kopca Niepodległości. Nikt nie jest na tyle szalony, aby wystąpić z ideą utworzenia megametropolii Wrocław-Kraków-Katowice czy wybudowania centrum biotechnologicznego, polskiej Krzemowej Doliny. Żaden polityk nie wychodzi na mównicę z takim projektem, bo po pierwsze nie będzie usłyszany, po drugie – zrozumiany, po trzecie wreszcie z parlamentu dawno już zniknęły najważniejsze dyskusje.

Większość kompetencji jeszcze pół wieku temu przynależnych politycznym liderom także została wyprowadzona do instytucji międzynarodowych. Minister obrony może co najwyżej zrobić sobie zdjęcie z żołnierzami polskimi w Czadzie a wracając do kraju szukać odpowiedzi: „a po co my tam”. Minister infrastruktury może budować autostrady, ale pod warunkiem, że zostaną one wpisane w siatkę połączeń transeuropejskich – z zachodu na wschód. Autostrady, a nawet lepszej jakości drogi z północy na południe, nie znajdują z punktu widzenia Brukseli uzasadnienia. Większość decyzji gospodarczych, społecznych czy obronnych – a więc to, co było jeszcze niedawno „jestestwem” polityki – zostało scedowane na organizmy multinarodowe: NATO, Komisję Europejską, Unię Europejską.

W postpolityce miejscem debaty przestały być partie. Nie toczy się tam polityczna debata, ideowa, merytoryczna. Co najwyżej, debata o miejscach na listach wyborczych, trwająca do późna w nocy. A po wygranych przez partię wyborach, „debata” o otrzymanie przez startujących zawodników konkretnych stanowisk, jak najwyższego zwrotu z ich inwestycji poczynionych w kandydowanie, fruktów władzy.

Tak jest dziś we wszystkich partiach, nie tylko zresztą w Polsce. Profesor Serge Guerin twierdzi: „Partie nie niosą już wielkich zmian”.

Czymże są zresztą dziś partie? Co jest dziś lewicą a co prawicą? Co partią liberalną a co konserwatywną? We Francji partia lewicowa na swoich sztandarach umieszcza Ojczyznę a nawet Boga, chowa czerwone flagi w to miejsce wywieszając narodowe, zaś prawica mówi o wartości pracy i społecznej wrażliwości. Równy podział pracy i zysków, społecznej odpowiedzialności biznesu, klasyczne tematy zarezerwowane niegdyś dla lewicy, inkrustują dyskurs europejskiej prawicy. Liderzy lewicy inkrustują zaś swoją nadreprezentatywnością fora w Davos i Krynicy.

Nowopowstające partie, także w Polsce, deklarują, że ideologia jest dla nich nie ważna, idee nie są ważne, polityka jest dla nich nie ważna, a to co jest ważne, to władza. Np. władza nad gospodarką. Powstają partie patchworkowe. Tworzący je marketingowcy, stosownie do potrzeb elektoratu wybierają do przedwyborczych opowieści trochę z prawicy, trochę z lewicy, trochę z liberalizmu, trochę z dobrze sprzedającego się „socjalu”, dodając dla wciąż niezdecydowanych nutę nacjonalizmu, choćby tylko gospodarczego. Zresztą, opowiedzieć mogą wszystko.

A jeśli tak, jeśli wszystkie partie głoszą z grubsza to samo, mają podobny program i tożsame idee, trudno jest wyznaczyć choćby podstawowe ideowe „no passaran”. Partie zaczynają się dzielić na te, które rządzą i te, które rządy chcą przejąć, łącząc się w koalicje.

W postpolityce nie ma już egzotycznych koalicji, tak jak nie ma obrotowych partii. „Obrotową” jest każda partia, i nikt nie ma już jej tego za złe. Ponieważ program, ideologia, merytoryka – magiczne słowa poprawnych politycznie analiz – nie mają już najmniejszego znaczenia. Nie mają też znaczenia przedwyborcze deklaracje liderów partii, podporządkowane analizom potencjalnych przepływów elektoratu, ziemi do zdobycia. W „politycznym realu” ważna jest wyłącznie matematyka powyborczego rozkładu głosów w parlamencie i wyłonienia wspólnego rządu. Zdobycie władzy.

„Obrotową” stała się każda partia. I co ważniejsze, każda powyborcza układanka jest do obronienia przed wyborcami, do opowiedzenia im, że w swojej mądrości oddali głos na najlepszą możliwą koalicję.

Głosując tak na PiS jak i na PO nie powinniśmy się póżniej dziwić, że oddajemy głos na rządy z udziałem SLD. Głosując na PJN wspieramy koalicję zarówno z PO jak i z PiS (o ile PJN wejdzie do parlamentu). Wrzucając głos za SLD wspieramy rząd z PO lub PiS. Głosując na PSL wspieramy współpracę wszystkich ze wszystkimi, wspieramy koncept Waldemara Pawlaka „3 x P = PO, PSL, PiS”, bo, jak pamiętamy „Porozumienie Służy Ludziom”. Wygląda zresztą na to, że lider pierwszej „obrotowej” partii XIX wieku, w XXI wieku najszybciej zrozumiał zmianę politycznych reguł, najlepiej zrozumiał postpolitykę. Jest już tam, gdzie niektórzy dopiero dochodzą.

Eryk Mistewicz

Konsultant polityczny, twórca strategii marketingu narracyjnego, współautor wydanej ostatnio „Anatomii władzy”