„Mainstream medialny czuje się zagrożony” wPolityce.pl

22 maja 2011

Eryk Mistewicz o doniesieniu na fałszywe konto Komorowskiego: 

 

wPolityce.pl: Twitterowicze, użytkownicy coraz bardziej popularnego portalu, wzburzyli się „donosem” – jak to określają – jednego z portali, Kampanii Na Żywo Tomasza Machały, do Kancelarii Prezydenta. Na to, że na Twitterze działa konto podszywające się pod konto prezydenta Komorowskiego.

Eryk Mistewicz (konsultant polityczny, twórca strategii marketingu narracyjnego, popularyzator Twittera w Polsce) :  To dziś odgrzewana i dawno już wyśmiana przez wszystkich sprawa. Igor Janke na łamach „Rzeczpospolitej” przed kilkoma miesiącami zbudował tekst tylko i wyłacznie z wpisów z tego rzekomego konta Pana Prezydenta. Dla wszystkich, absolutnie wszystkich na Twitterze, jest jasne, że nie jest to konto prezydenta. Swoją drogą szkoda, że młodzi demokraci prowadzący konto Bronisława Komorowskiego zaprzestali swej pracy po wygraniu wyborów. Ale to wybór Kancelarii Prezydenta.

Nikt nie ma wątpliwości, że kabaretowe wpisy nie mogą pochodzić od Bronisława Komorowskiego, podobnie jak nikt nie może mieć wątpliwości, że wpisy pojawiające się po każdej Radzie Ministrów i w zabawny sposób opisujące kulisy pracy najbliższego otoczenia szefa rządu nie są przecież dziełem jednego z najbardziej wpływowych ministrów w KPRM. Ale też dobrze, że od kilku dni na Twitterze pojawił się Paweł Graś, rzecznik prasowy rządu, obsługujący konto @PawelGras jak najbardziej osobiście, z telefonu komórkowego. Dobrze że na Twitterze są dziś posłowie, senatorowie, ministrowie, ale i członkowie opozycyjnych „gabinetów cieni”. Radzą sobie lepiej i gorzej.

Budują tam, jak mówił Pan w napisanej wspólnie z Michałem Karnowskim, bestsellerowej „Anatomii władzy” „swoje małe kościoły”.

Tak. Rozmawiają ze zwolennikami i przeciwnikami, krótko i nie zabierając nikomu czasu będąc ograniczonymi do 140 znaków, kwintesencjonalnie komentują najnowsze wydarzenia, opisują transfery swoich kolegów, komentują zachowania swoich liderów, kształtowanie się list wyborczych. Ich „followersi” mają okazję uzyskania dostępu – z pierwszej ręki – do „kuchni polityki”.

Politykom nie jest już potrzebny dziennikarz, aby do nich zadzwonił, nie jest potrzebna konferencja prasowa. Jeśli coś się dzieje, polityk wyjmuje z kieszeni swoje własne medium – Twitter w telefonie komórkowym – i wpisuje co się stało, co się wydarzy, co ciekawego przeczytał, z kim się spotkał i co z tego wynika. I nie ma siły, nie ma żadnej siły, aby ten wpis nie rezonował, nie rozchodził się, nie był „wykopywany”, nie był „lajkowany”, nie trafiał do coraz większej grupy odbiorców. Media, tradycyjne media, nie mają wyjścia. Dziś wpisy z Twittera Radka Sikorskiego, Ewy Kopacz, Pawła Poncyljusza, Bartosza Arłukowicza, Marka Jurka, Agnieszki Pomaski, Adama Bielana i wielu wielu innych bywa że wchodzą na „medialną agendę dnia”. W przypadku marszałków województw i znanych samorządowców, Twitter ma dla nich już często większe znaczenie niż ich własne wydawnictwa. Na Twitterze są publicyści wszystkich najpoważniejszych tytułów, swoje konta prowadzą wszystkie poważne media, od TVN24 i Rzeczpospolitej począwszy, na Radio Maryja kończąc. To oczywiście medium niszowe, nie silące się na rywalizację z masową „Naszą Klasą”, inaczej  budujące swoją pozycję w Internecie, coraz bardziej wpływowe, grupujące elitę pokolenia.

Kradzież tożsamości w Internecie – bo to jak rozumiem jest zarzut formułowany wobec Twittera – to jednak zjawisko poważne. Nie można tego lekceważyć. Inna rzecz czy to dziennikarze powinni składać donosy.

Oczywiście. Zresztą w kolejnych krajach – także ostatnio w Polsce – to kwestia regulowane prawem. Ale też specjaliści zajmujący się ochroną wizerunku osób publicznych doskonale wiedzą, jak sobie poradzić z tym problemem. Zapewniam, że konto „prawdziwego” ministra Pawła Grasia na Twitterze będzie miało już wkrótce więcej „followersów” niż podróbka ministra Igora Ostachowicza.

Wcześniej byli już na Twitterze fałszywy Jarosław Kaczyński, fałszywy Marek Migalski, fałszywy Andrzej Olechowski, fałszywy Janusz Palikot, fałszywy Jan Maria Rokita. Zresztą, ciekawe było obserwować, jakie nazwisko wydaje się być „na topie”, co świadczy moim zdaniem o sile tych polityków jako swoistych marek. I ich szybkim, czasami jak w przypadku Marka Migalskiego, bardzo szybkim przemijaniu, roztrwonieniu kapitału społecznego zainteresowania.

I wszyscy wiedzieli, że mamy do czynienia z kontami fałszywymi? Rozróżniali je od prawdziwych?

Oczywiście, dla użytkowników Twittera było to całkiem naturalne. Ostrzeżenia przed „f…” (fałszywkami – sporo w języku Twittera jest spolonizowanych anglicyzmów) pojawiają się często, niezależnie czy mamy do czynienia z Twitterem w Polsce, w Stanach, w Wielkiej Brytanii, we Francji, Niemczech, Rosji czy innym kraju. Proszę pamiętać, że w przypadku Twittera mamy do czynienia z nowym medium, nowymi regułami, nowym ekosystemem. Wchodząc tam i podglądając, bez założenia konta, niewiele zrozumiemy.

Siłą Twittera są rekomendacje. Ich siła jest tak wielka, że nie zaczynam śledzić np. polityka (precyzyjnie: nie dopisuję go do mojej listy „followersów”) zanim nie zostanie mi on zarekomendowany przez osobę na Twitterze, do której zyskałem już, korzystając z tego miejsca w sieci, zaufanie. Najczęściej jest to partyjny kolega nowego Twitterowicza, dziennikarz lub asystent którzy uczestniczą we wprowadzaniu nowego użytkownika. Pomagamy zakładać nowe konta wielu osobom, wiadomo więc na kogo orientować się, aby wiedzieć czy jest to konto przez kogoś, do kogo mamy zaufanie, „autoryzowane”.

Chce więc pan powiedzieć, że właściwie więc problemu nie ma? Sprawa jest znana od wielu miesięcy, wynika ze specyfiki tego medium, użytkownicy wiedzą że mają do czynienia z „fałszywkami”. Do tego, jak stało się to w przypadku fałszywego konta Andrzeja Olechowskiego, polityk może w prosty sposób doprowadzić do zamknięcia konta, skąd więc problem?

Mam wrażenie, że to szerszy problem, niż tylko atak przypuszczany dziś na Twitter. Nie zdziwię się, jeśli wprowadzenia ograniczeń w funkcjonowaniu Twittera pierwsi zażądają nie politycy, którzy jakoś sobie tu radzą, coraz zresztą lepiej, ale ci dziennikarze i te media, które mają dziś przekonanie, że sprawowali rząd dusz, że kontrolowali, pouczali, mówili, edukowali, sprawiali i budowali, którzy grali politykom a politycy tańczyli tak, jak oni im zagrali, nie mówiąc już o szacunku czytelników, i nagle mają problem za sprawą takich właśnie dziwnych urządzeń. Tego całego cholernego Internetu, jakiejś cudacznej sieci psującej ich świat.

Kluczem do zrozumienia tego, co się dzieje dziś w mediach, jest zaufanie odbiorców. Zaufanie, którego nie zdobywa się raz na zawsze. O to zaufanie ludzi, o wiarygodność, walczą dziś „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita”, Polsat News i TVN24, „Newsweek” (tak, nawet kultowy w Ameryce „Newsweek”,  tytuł z wielką tradycją, który nie powinien przecież o nic walczyć, bo wydawało się jeszcze niedawno, że będzie miał ugruntowaną pozycję na wieki wieków) i Radio Maryja, ale też poszczególni nadawcy informacji. I nie jest już dziś tak bardzo ważne, czy nadawcą tym jest dziennikarz mający legitymację prasową, czy polityk pod imieniem i nazwiskiem występujący, czy polityk działający tu pod pseudonimem, czy  też pracownik naukowy zajmujący się biochemią, a więc daleki od polityki, ale potrafiący w niesamowicie kwintesencjonalny sposób zaprezentować porywający, prawdziwy content. Jeśli mam wątpliwości co do intencji nadawcy informacji czy jego wiarygodności, po prostu naciskam przycisk i już: nie ma go w moim „timeline” czyli wśród osób obserwowanych.

W poniedziałek w tygodniku  „Uważam Rze” piszę o tym, co się dzieje z wiarygodnością mediów tradycyjnych. Polecam ten tekst, który redakcja zatytułowała „Dziennikarze sami zabijają dziennikarstwo”. Także w kontekście tego, co tak bardzo poruszyło dziś Twitterowiczów. 

Atak na Twitter odbiera więc Pan jako obronę mediów tradycyjnych?

Staram się zrozumieć. Rozumiem więc zaniepokojenie właścicieli dorożek konnych pojawieniem się samochodów. Na początku wyśmiewali, potem próbowali niszczyć, wprowadzać restrykcje, zakazywać. Może tylko właściciele dorożek konnych nie byli tak wpływowi, nie mieli tak dobrych relacji ze światem polityki, dlatego nie wywalczyli dla siebie okresów ochronnych, jak byśmy dziś powiedzieli: ceł na sprowadzane samochody. Ale też dziś politykom tak bardzo dziennikarze nie są potrzebni, jak w czasach dorożek konnych i trwających po siedem godzin przemówień, które ktoś musiał „przetłumaczyć ludowi”. Informacja od polityków, o politykach, coraz częściej przepływa ponad pośrednikami informacjami. Bez ich dorożek też sobie dziś jakoś poradzą. O tym piszę w najnowszym „Uważam Rze”.

Bardzo uważnie obserwuję to, co dzieje się na styku mediów tradycyjnych i świata Internetu w różnych krajach. Wbrew pozorom walka ta nie toczy się między politykami a użytkownikami Internetu, lecz między tymi, którzy dotychczas chcieli określać się jako Mainstream Medialny, sytuowali się ponad politykami i ponad wyborcami „wiedząc lepiej”. To ich władza jest dziś władzą zagrożoną. Stąd podkupowanie bloggerów, zakładanie różnorakich stron „Twitterowopodobnych”, naśladownictwo ale też i ordynarne „fałszywki”, aby tylko utrzymać rząd dusz. To ciekawe zjawisko, bardzo ciekawa walka dwóch światów. Jak jednak napisał Al Gore w „The Assault on Reason”: „Internet rewitalizuję rolę obywateli w polityce. W nieograniczony sposób wymieniają dziś oni między sobą idee i poglądy. To niesamowite wzmocnienie demokracji”. I tego się trzymajmy. I oczywiście, jakże by inaczej, zapraszam na Twitter: www.twitter.com/erykmistewicz.