Polska, 24 lipca 2008 r.
Ewa Kopacz dyrektorem departamentu zdrowia urzędu wojewódzkiego, Bogdan Klich szefem departamentu spraw obronnych w tymże urzędzie, a Donald Tusk wojewodą dużego województwa, np. wielkopolskiego.
Politycy zrozumieli, że ich władza jest właśnie taka. I niewiele większa. Większość decyzji gospodarczych, politycznych, społecznych, militarnych – czyli wpływ na to, co pchało ich do polityki – została przekazana organizmom multinarodowym: Komisji Europejskiej, NATO, Unii Europejskiej. Polski minister obrony może zrobić sobie co najwyżej zdjęcie z polskimi żołnierzami w Czadzie, niewiele więcej. Czemu akurat w Czadzie? – cóż, świetne pytanie.
Polski minister infrastruktury może budować autostrady, ale tylko w kierunkach uzasadnionych z punktu widzenia europolityki. Drogi dojazdowe do miast albo trasy północny wschód – południowy zachód dla Brukseli nie mają sensu. Podobnie jak wydawanie pieniędzy na muzea, historię i polską tożsamość narodową.
Po co wydawać na ciekawą „opowieść o Polsce”, niczym na muzea baskijskich herosów albo kulturę separatystycznej Korsyki, jeśli wiadomo, że w przyszłości może być z tego tylko problem. Jesteśmy przecież w Wielkim Europejskim Domu. A każde dziecko w Europie wie, że Dywizjon 303 był czeski, zaś komunę obalili Niemcy, niszcząc berliński mur. Promujmy więc Europę, nie Polskę!
Jestem euroentuzjastą, ale świadomość nowej architektury współczesnej polityki powyżej namalowanej tak mocną kreską dociera już do polskich polityków. Przestają być Kimś. Mogą coraz mniej – nawet z tytułami ministrów, marszałków, premierów. Coraz mniej mają realnej władzy i realnego wpływu na współobywateli. Znaleźli się, nie zauważając tego, w otchłani postpolityki.
Postpolityka pojawia się tam, gdzie kończy się klasyczna polityka: spór idei i rywalizacja wielkich projektów.
Takich wielkich projektów i porywających idei w polskiej polityce już nie ma. Nikt nie chce wygłupiać się z pomysłem budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego czy megametropolii Wrocław-Kraków-Katowice. Żaden polityk za swe idée fixe nie ma zbudowania zagłębia biotechnologicznego, swoistej polskiej Krzemowej Doliny Biotechnologii. Nikt nie ma też ambicji porwania Europejczyków Wielkimi Ideami z Polski. Przetłumaczenie idei IV RP na języki Europy okazało się niewykonalne. Lepiej jest dobrze zarządzać tym, co mamy, i budować to, co wskaże (i na co da pieniądze) Unia.
Polscy politycy karnie kładą uszy po sobie w rywalizacji o prymat charyzmy i przywództwa kontynentu. Prezydentem Europy może być Sarkozy, Merkel, Zapatero. Nawet nie pojawia się myśl, że Kaczyński, Tusk, Dutkiewicz, Buzek czy Saryusz-Wolski mogliby nawiązać tu kontaktową rywalizację. Albo choćby spróbować. Albo – proszę się nie śmiać! – porozumieć się i wystawić wspólnie jednego z nich.
Program maksimum jest jednocześnie programem minimum. Każą nam wysłać wojska do Czadu – wyślemy, zbudować elektrownię atomową – zbudujemy, podporządkować sieć dróg polityce transeuropejskiej – podporządkujemy, wydać wspólny z innymi krajami podręcznik do historii – przygotujemy. I obniżymy cenę połączeń telefonicznych i SMS-ów, uderzając w lokalnego monopolistę rynku, z którym przez dziesięciolecia nie byliśmy w stanie sobie poradzić. Teraz musimy, Bruksela nam kazała, wybaczcie!
Co zostaje politykom, jeśli odbiera się im realną władzę (albo sami się jej pozbawili)? Teatr. Licytowanie się wielkością ego. Puszenie się, kto ma owo ego większe. Kto z większą gracją użyje słowa „cham”.
Do zadań polityków należeć zaczęło skupianie uwagi odbiorców, serwowanie im co chwilę nowych historii, zgrabnych narracji. Budzących emocje, zgodnych z „linią przekazów dnia”. Sprawiających, że ich polityka staje się zrozumiała, a ludzie im kibicują. Dobre opowieści – jeśli narracja jest dobrze przyporządzona – przekazują sobie w windach. Niczym wieść o nowej płycie Carli Bruni i o tym, że niezależnie od tego, czy wygra McCain, czy Obama, to i tak przecież wygra leworęczny (podobnie jak leworęcznymi byli Ford, Reagan czy Clinton).
Pojawiają się w tych historiach cuda, ciasteczkowe potwory, straszne laptopy, Niemcy i geje. Jest rzekomo zgwałcona 14-latka, której historia przywrócić miała między żywych lewicę, a okazała się kolejnym samobójczym strzałem i dla biorących udział w tej operacji mediów, i dla lewicy. Wszyscy się uczą funkcjonować w nowym świecie postpolityki.