Tygodnik Do Rzeczy
45/2013
Jedna z najważniejszych osób w polskiej przestrzeni publicznej, lider opinii – niekwestionowany. I jego opowieść
Lubię podglądać ludzi. Lubię, chcę i powinienem wiedzieć o nich jak najwięcej. Najczęściej nie jest to trudne. Mówią o sobie wszystko. Mówią o nich ich dzieci. Mówią o nich współpracownicy. I mówią ich wpisy o tym, co lubią: koncerty, płyty, knajpki, muzyka. Mówią co sądzą o tym czy o tamtym, komu kibicują, czego nie znoszą, na co są łasi.
A ja chcę wiedzieć o moich rozmówcach, partnerach, współpracownikach, konkurentach, jak najwięcej. Dzięki tej wiedzy – to nic odkrywczego – mogę osiągać więcej. Lecz jednocześnie nie chcę, aby wiedzieli o mnie cokolwiek poza podstawowymi informacjami, tymi na oficjalnym profilu mojego miejsca pracy. Nie udzielam wywiadów. Nie prowadzę żadnego bloga, nie mam konta na Facebooku. Jestem na Instagramie i Twitterze, ale pod pseudonimem.
Konto na Facebooku działałoby przeciwko mnie. Po co wkurzać innych zdjęciami z miejsc, w których bywam. Zresztą, samo wykonywanie tam zdjęć i zamieszczanie ich w jakiejkolwiek przestrzeni publicznej byłoby odzieraniem tych miejsc z tajemnicy, spłaszczaniem ich, przypominałoby fotografowanie w trakcie spektaklu w Opéra de Paris.
Konto na Facebooku pokazywałoby, jak myślę, co czytam, w którą stronę zmierzam, czemu się przyglądam. Zbyt wielu kopistów, intelektualnych plagiatorów mamy wokół, by dawać im pożywkę. Moje projekty są dla nich zawsze zaskoczeniem, tym większy rodzaj satysfakcji później, gdy muszą biec, aby mnie gonić.
Konto na Facebooku, podobnie jak blog, pokazywałoby, że mam za dużo czasu; że ktoś płaci przecież duże pieniądze za mój czas, moje rady, moje rekomendacje, moją pracę a inni mogą mieć je za darmo; że bez najmniejszego sensu marnotrawię czas na użeranie się z trollami, „hejterami”, ludźmi, którzy będą mnie „tykać” po to tylko, aby pokazać innym: zobaczcie, z kim jestem na „ty”. Nie jesteś. Nie będziesz. Bo mnie w waszej przestrzeni, na waszych warunkach, na Facebooku nigdy nie będzie.
Moja siatka kontaktów jest wartością. Nie ujawnię jej ani na LinkedIn ani na Google Plus. Dzięki temu, że nie mam konta na LinkedIn, nie muszę komunikować swego nowego miejsca pracy, nie muszę opowiadać o nagrodzie dla swego zespołu, nie muszę zamieszczać aktualizacji o przyjęciu nowego partnera do teamu. Brak ruchu na LinkedIn nie sugeruje, że wypadłem z branży, że popadłem w czyjąś niełaskę. Nie wpadłem w pułapkę konieczności potwierdzania wciąż i wciąż swojej pozycji. Nie mam konta na LinkedIn. Nie muszę biec.
Eryk Mistewicz
Tekst ukazał się w wyd. 45/2013 tygodnika „Do Rzeczy”.