„Politycy wykluczeni cyfrowo”
Tygodnik Do Rzeczy

39/2013

dorzeczyNikt już chyba nie ma wątpliwości, że następne kampanie wyborcze rozstrzygane będą w sieci. 

Partia dysponująca 25 mln zł dotacji rocznie nie potrafi wydzierżawić transmisji pomiędzy Europą a kilkoma miejscami na kuli ziemskiej, gdzie znajdują się jej eksperci. Eksperci najważniejszejszego dla partii tematu. Używa bezpłatnego Skype’a, połączenie wpierw się rwie, a później kompromituje uczestników konferencji: nie potrafią oni ani obsłużyć urządzenia („myszką” – dodają instruktorzy z Warszawy), ani zablokować niechcianych połączeń.

Poważna sprawa w wykonaniu dostojnych panów – zamienia się w kabaret.

Wina epoki? Nie sądzę. W kolejnych kampaniach spotykam się bowiem z coraz ciekawszymi pomysłami wygrywania wyborów techniką, nowymi mediami. Jeszcze nie doszły do Polski, acz podejrzewam że już niedługo poznamy „Google Bombs” i manipulacje „Google Suggest”. Nazwisko polityka kandydującego w wyborach po wpisaniu go do wyszukiwarki, zostanie natychmiast uzupełnione dodatkiem „kłamca – zobacz nagranie”, a nasza uwaga zostanie przekierowana na treści dla polityka zabójcze (metody te – i sposoby przeciwdziałania im – opisywał ostatnio Jean-Paul Oury w „Nowych Mediach”).

Dochodzenie sprawiedliwości w trybie wyborczym? Bez szans. Sprawcy, o ile są profesjonalistami działającymi w protokołach Tor, bądź na serwerach z Wysp Dziewiczych, będą nie do odnalezienia.

Nikt już nie powinien mieć wątpliwości: następne kampanie wyborcze rozstrzygane będą w sieci. Papierowe gazety, klasyczne programy telewizyjne, reklama, billboardy, ulotki, to przeszłość. Wybierać będziemy kierując się rekomendacjami „ludzi takich samych jak my”, socjonautów, jak ich nazywam – ludzi sieci.

Czy można będzie wpływać na te wybory łatwiej, niż dotychczas czynili to politycy poprzez tradycyjne media? Ani łatwiej, ani trudniej. To raczej proces niezauważalny dla szerszej publiczności, akceptowany, napędzany przez wszystkie strony politycznej sceny.

Wszyscy będą się w nowych mediach zbroili, już to robią. Marketing polityczny niesamowicie przyspieszył. Technologie wpływania na opinię publiczną stają się coraz bardziej wyrafinowane. Konieczność obserwowania tendencji, przewidywania a wręcz kreowania trendów (choćby rozwój Twittera, który zaczyna wyprzedzać dziś Facebooka nie tylko wśród młodzieży, ale i dorosłych Amerykanów, a proces ten – wieszczę – kieruje się także ku Polsce), staje się obowiązkiem tych, którzy chcą wygrywać.

Marketig narracyjny i nowe media wchodzą w miejsce tradycyjnego „media relations” agencji PR i politycznych sztabowców. A starsi panowie, politycy wykluczeni cyfrowo, muszą nauczyć się zmiany ustawień w Skype’a, jeśli nie chcą być narażeni na kolejny atak i kolejną kompromitację.

Eryk Mistewicz

Tekst ukazał się w wyd. 39/2013 tygodnika „Do Rzeczy”